Mama Pana Kuleczki, psa Pypcia i kaczki Katastrofy. Czarodziejka i mistrzyni malowania krajobrazów światłem – tak nazywają Elżbietę Wasiuczyńską, krakowską ilustratorkę bajek dla dzieci, mali i duzi wielbiciele jej twórczości. Ela zaraża wszystkich dookoła optymizmem i oczarowuje wyrafinowanym poczuciem humoru. Prowadzi inteligentne, dowcipne rozmowy z najbardziej oddanymi czytelnikami autorskiego bloga, na którym dokumentuje swoją pracę. Ela nie zwalnia tempa. Jak ona to robi?
Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Artystką >
Rzeczy Piękne: Elu, cieszę się, że mogę w końcu osobiście z Tobą porozmawiać i wyrazić moją wielką radość, że pozwoliłaś nam dziś wtargnąć z fotografem Bartkiem do Twojej pracowni, gdzie mamy zamiar odkrywać tajemnice warsztatu pracy ilustratora, podglądać jak pracujesz. Jak to jest, że nie opuszcza Cię radość tworzenia?
Elżbieta Wasiuczyńska: Wiesz, w tej radości tworzenia mieści się też zmęczenie i rozczarowanie i nuda i bolący kręgosłup i coraz grubsze i grubsze okulary. Co nie zmienia faktu, że to jest obszar wolności i frajdy, alternatywna rzeczywistość, którą buduje się na własnych zasadach.
Gdybym miała określić w kilku słowach Twoje dokonania, to powiedziałabym: niezwykle bujna twórczość w wymiarze indywidualnym. Ten wewnętrzny przymus tworzenia musi być u Ciebie bardzo silny. Czy tak było od początku, czyli od momentu, kiedy zdałaś sobie sprawę, że bez szkicownika, ołówka, pędzla i farb ani rusz?
EW: Ani rusz bez patrzenia. Artefakty to jedynie odreagowanie. Efekt przemiany widzianej materii. Wydaje mi się, że się urodziłam z takimi łakomymi oczyma.
A co te łakome oczy chłoną najbardziej?
EW: A tak zupełnie zwyczajnie – potrzebują piękna i kontemplacji.
Próbuję sobie teraz wyobrazić małą 6, 7-letnią Elę. Jak dorastałaś, to świat był mocno szary, to był okres PRL-u. Dzieci dorastały na podwórku, w naturze, bawiły się stadnie na trzepaku, grały w klasy, a największą ich tajemnicą było posiadanie tzw. aniołków tworzonych w ziemi z kolorowych szkiełek, pod którymi znajdowały się kompozycje ułożone z płatków kwiatów i traw, sreberek i połyskujących koralików. Co wyraźnie pamiętasz z dzieciństwa? Czy było szczęśliwe?
EW: Byłam wiecznie zanurzoną w myślach tłuściutką gapą stającą co i raz nos w nos z jakimś cudem: polnym kwiatkiem, mchem na pniu, benzynową tęczą w kałuży, kolekcją wysoce zagranicznych guzików w szufladce u babci. Dzieciństwo kojarzy mi się raczej z szeregiem obrazów niż scen czy dialogów. Pamiętam widzianego przez okno szarego człowieka z gigantycznym bukietem jarzących kolorami balonów, cienie na zasłonach, światła samochodów omiatające sufit. Pamiętam absolutną rozkosz patrzenia, jak jedna akwarelowa farba wdziera się meandrami w obszar drugiej, pełnię szczęścia, kiedy dostałam jakiś wypasiony zestaw flamastrów. Od zawsze, od najwcześniejszego dzieciństwa, lubię zapach plakatówek, drewna świeżo zastruganych kredek czy szarego płótna. Ja nie tyle wiedziałam, że kiedyś, kiedyś tam będę malować, tylko po prostu malowałam.
Czy dziś, kiedy malujesz ilustracje, wyszywasz z koralików bohaterów bajek, to obserwujesz świat oczami dziecka? Wiem, że to brzmi dość banalnie, ale chodzi mi o otwartość i uważność – te dziecięce cechy, które odróżniają je mocno od dorosłych.
EW: Przyznam szczerze, jestem uczulona na rzewne frazy, które pojawiają się jak czkawka w kontekście twórczości dla najmłodszych: „twórca zachował dziecko w sobie, a jego bajkowe życie i twórczość to istne pasmo szczęścia”. Jest to mniej więcej tak zgodne z prawdą jak banał, że nic tak artyście nie służy jak gruźlica, bieda, mieszkanie na strychu i jakiś życiowy dramat.
A masz książkę z wczesnych lat, do której wracasz ze szczególnym sentymentem?
EW: Z wracaniem do ulubionych lektur z dzieciństwa jestem ostrożna, bo można doznać srogiego odczarowania.
Dlaczego? Te książki wyjątkowo mocno zapadają w pamięć, uruchamiają też wyobraźnię, która otwiera dzieci na krainy nieznane.
EW: I niech tam, w czułej pamięci, pozostaną. Można stracić ukochaną książkę ze szczenięcych lat, kiedy przeczyta się ją dorosłym, analitycznym okiem.
A teraz jakie lubisz czytać książki?
EW: Lubię książki (i dla dzieci i dla dorosłych), które są wnikliwe, odkrywcze, dowcipne, oryginalne, pobudzające wyobraźnię, zmuszające do myślenia, uwodzące językiem, zaskakujące konstrukcją, pozwalające zrozumieć innych, siebie, świat.
Czy decyzja o zostaniu ilustratorem, to był młodzieńczy impuls, czy świadomy wybór absolwentki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie? Zastanawiam się, kiedy poczułaś to realnie, namacalnie.
EW: Wysoce młodzieńczy był to impuls, bo jeszcze nie potrafiłam czytać, a do szkoły poszłam jeszcze przed szóstymi urodzinami.
To rzeczywiście bardzo wcześnie 🙂 Powiedz nam proszę, jak wspominasz początki swojej pracy tym zawodzie?
EW: Heroiczne to były początki. Byłam gotowa wydusić zlecenie z redaktora i płomienną przemową i podtykaniem pod nos swoich juweniliów. Chyba moim gabarytom zawdzięczam swoje pierwsze zlecenie w Wydawnictwie Muzycznym (byłam o głowę większa od dyrektora artystycznego i o dobrą dychę cięższa). Potem z teczką prac popielgrzymowałam do Mekki zwanej Warszawą, tam była i jest większość wydawnictw. Dostałam zlecenie z miesięcznika Dziecko, po nim następne i tak to się toczy do dziś.
Zawód ilustratora to praca dla osób zorganizowanych. Trzeba być osobą terminową i odpowiedzialną. Jesteś bardzo zapracowaną artystką, dużo podróżujesz, spotykasz się z czytelnikami, ale jakoś nie wyobrażam sobie , że planujesz wszystko z kajecikiem w ręce?
EW: Wpisuję do kalendarza, bardzo się staram, ale zdarzają się jakieś kumulacje i czasowe katastrofy, aż by się człowiek chętnie skserował, bo i to kusi, i to nęci, owo ciekawi. Bywa że ów dramacik terminowy – powinnam robić dwie pilne rzeczy naraz – skłania mnie do wzięcia się za trzecią, najczęściej przez nikogo niewyczekiwaną, niezamówioną. Oto jakieś bydlę łypie na mnie ze szkicownika i żąda, bezwzględnie żąda, swego namacalnego ciała. Po burzliwej walce z rozsądkiem ulegam, bo te rzeczy od czapy, swojej własnej czapy, przeważnie wychodzą ciekawe. Tak powstała seria wyszywanych kotów, z której urodziła się książka z wierszami Marcina Brykczyńskiego KOT TY JESTEŚ?, tak od kilku lat powstaje seria szytych, pół przestrzennych smoków, która ma się złożyć na autorską książkę.
„Każde dzieło ręki opiera się na myśleniu” – powiedział niemiecki filozof Martin Heidegger. Odnieśmy to do procesu twórczego w zawodzie ilustratora. Czy u Ciebie ręka rysuje i maluje to co podpowiada umysł, czy raczej ręka pozostaje „na usługach” tego co podpowiada serce, intuicja? A może opowiadasz pędzlem swoje sny?
EW: Oj, może u Heideggera się opierało się na myśleniu, u mnie ani trochę. Najlepiej pracuje mi się z wyłączoną głową, nie przekombinowując, nie teoretyzując. Intuicja przed inteligencją.
Co czujesz, kiedy patrzysz na białą kartkę papieru, która jest bezgraniczną pustką?
EW: Wolę się nie dać zahipnotyzować i onieśmielić, rzucam się szczupakiem i czekam, co z tego wyniknie. Natomiast bardzo ciężko przechodzę proces zabierania się do jakieś większej roboty. Kilka dni chodzę niespokojna jak dziki pies dingo. Kiedy fermentuje w człowieku koncepcja nowej książki, potrafi posunąć się nawet do takich ekstremów jak sprzątanie. Trzeba wziąć to pod uwagę, wkraczając na wyboistą, artystyczną ścieżkę.
Kolor służy Ci do tworzenia nastroju w ilustrowanej książce i pokazania emocji bohaterów. W Twoich pracach czuć autentyczną lekkość i sprawność w operowaniu kolorem. Kto z malarzy jest Ci szczególnie bliski w kwestii operowania barwą, od kogo uczyłaś się „zabawy” z kolorem?
EW: Chyba nie uczyłam się tego od malarzy. Zestawianie kolorów, tworzenie gam, obserwowanie niuansów barw w naturze zawsze sprawiało mi dużą przyjemność. A ukochani koloryści? Piotr Potworowski, Marc Chagall, Paul Klee i cała banda koleżków z renesansowej Wenecji.
Czy w tej „bandzie” jest Giovanni Bellinii, Giorgione, Tycjan i Tintoretto?
EW: Tak, i jeszcze starszy od nich – Paolo Veneziano.
Światło i cień są kluczowymi elementami odczuwania głębi. W swoich pracach budujesz nastrój również poprzez stosowanie światłocienia. Robisz to w mistrzowski sposób! Zwłaszcza w krajobrazach.
EW: Ciągle mi się wydaje, że to nie to. Pewnie łatwiej złapać za ogon króliczka niż światło w obrazie. Jak śpiewali dawno temu Skaldowie:
„Zniknie za wodą twarz fantastyczna.
Ale nie płaczmy, bo
nie o to chodzi, by złowić króliczka,
ale by gonić go”.
Twoje ilustracje do książek nie są tworzone cyfrowo, a Twój warsztat ilustratorski jest bliższy temu, co robi lubić każde dziecko: malowaniu, rysowaniu, wycinaniu, wyklejaniu. W moim przekonaniu, książki tworzone cyfrowo nie są zbyt blisko tego, co lubi robić dziecko. Jakie masz zdanie na ten temat?
EW: Myślę, że to nie technika dzieli książki na atrakcyjne i nie, tylko talent i inwencja ilustratora.
Jaka jest Twoja rada dla osób zainteresowanych pracą w zawodzie ilustratora?
EW: Zakręconych w temacie namawiać nie trzeba, niepewnych, letnich namawiać nie ma po co.
Czy podróżując lub odpoczywając wykonujesz jednocześnie swoją pracę, np. szkicujesz coś, kreujesz swoich bohaterów? W jakich dziwnych miejscach czy warunkach przyszło Ci pracować?
EW: Jeśli jako pracę uznamy jedynie siedzenie na stołku i malowanie/rysowanie/wycinanie, szycie – to nie mam do opowiedzenia żadnej malowniczej historii z cyklu: ja ze sztalugą na pędzącym rumaku, wiatr rozrzuca mi kredki na szczycie Machu Picchu. Ale gapienie się, natrętne myślenie i notowanie pomysłów, magazynowanie tematów również na zdjęciach, jest dla mnie nałogiem porównywalnym z oddychaniem.
Polska książka dla dzieci w tej chwili ma się dobrze. Jest dostrzegana, publikowana i nagradzana na całym świecie. Co według Ciebie wyróżnia polską, współczesną ilustrację?
EW: Chyba jestem za blisko, żeby zauważyć jakąś tendencję odróżniającą nasze ilustracje od – bo ja wiem – estońskich czy francuskich. Internet sprawia, że trendy, mody, stylistyki są zaraźliwe jak katar. I równie, jak dla mnie, pociągające. Ale jednocześnie wiem, że jeśli się uczciwie i dużo pracuje, tak od serca, to dochodzi się do czegoś swojego. A wybitnymi osobowościami w dziedzinie ilustracji może się poszczycić wiele krajów, nie tylko my.
Jak w dobie pędzącej na oślep technologii sprawić, by dzieci odwróciły swoją uwagę od smartfonów i gier komputerowych, a zaczęły więcej czytać?
EW: Ha! Sama chętnie poznałabym receptę na to. Nie ustaję w poszukiwaniu tego kamienia filozoficznego choćby na warsztatach plastycznych z dziećmi.
Jesteśmy w Węgrzcach pod Krakowem, w Twoim pięknym mieszkaniu i pracowni. Czy to jest Twoje miejsce na ziemi? A może marzysz o tym, żeby osiąść gdzie indziej? Z racji tego, że kochasz błękit, lazur i słoneczny nastrój, pomyślałam o pewnego rodzaju tęsknocie za ciepłymi rejonami Europy, świata. Może się jednak mylę…
EW: Mam wielką ochotę pomieszkać sobie z rok gdzieś na południu Europy, we Włoszech, nasycić się kolorami, sztuką, światłem, solidnie i systematycznie ponudzić, pobyć w jakimś nieturystycznym miejscu i czasie, ale wiem, że nie mogłabym się wyprowadzić na stałe, bo zatęskniłabym za tutejszymi kolorami zieleni, chmur, morza.
Dorota, mama trzech chłopców, Twoja wierna czytelniczka pyta: Pani Elu, jak zilustrowałby Pani stworzenie świata?
EW: Nie wiem czy porwałabym się na taki temat, ale na pewno byłoby niebiesko na maksa 🙂
Na koniec zadam Ci pytanie, które nie dotyczy sztuki. Jak możemy uratować świat, co dobrego możemy zrobić dla naszej planety?
EW: O, to trzeba spytać mędrca, społecznika, filozofa, a nie takiego poczciwca z pędzlem w garści jak ja. Uprawiam tę swoją grządkę, fragmencik planety, jak umiem najlepiej. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie tylko mnie przynosi to frajdę.
Elu, życzymy Ci tylko nowych wyzwań w pracy i… czekamy na zilustrowaną przez Ciebie książkę dedykowaną dorosłym.
Wywiad przeprowadzony w lipcu 2019 r.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne
Strona Eli Wasiuczyńskiej > www.wasiuczynska.blogspot.com
Przedsięwzięcie jest realizowane ze środków pochodzących ze „Stypendium Twórczego Miasta Krakowa”
Comments: no replies