Fotograf Piotr Radecki mieszka i tworzy w Stalowej Woli. Zajmuje się starą techniką szlachetną o nazwie ambrotypia, która została wynaleziona w 1851 r. Ambrotypia opiera się na metodzie mokrej płyty kolodionowej. O tym skomplikowanym procesie opowie nam sam fotograf, który wykorzystuje do sesji XX-wieczny sprzęt. Piotr podkreśla, że kocha wszystko co analogowe, ale jednocześnie lubi eksperymentować.
RP: Piotrze, pochodzisz z rodziny o bogatych tradycjach fotograficznych, twój dziadek i tata byli fotografami. Co im zawdzięczasz?
PR: Mój dziadek był fotografem. Tata u niego pracował, z czasem przejął studio i od najmłodszych lat starał się zaszczepić we mnie miłość do fotografii. Długo mu się to nie udawało.
A zatem kiedy zaczęła się Twoja przygoda z fotografią?
PR: Niedawno odgrzebałem w pamięci pewien epizod z dzieciństwa, który pokazuje moje początki jako fotografa. Jako dziesięcioletni harcerz wyjechałem na obóz letni. Zabrałem ze sobą aparat fotograficzny Smena i „wypstrykałem” całą rolkę filmu. Oczywiście dostałem za to sprawność fotografa – plakietkę z aparatem do przyszycia na rękaw mundurka. Nie wiem, gdzie są te stare zdjęcia obozowe, ale mam ochotę ich poszukać… Myślę, że wtedy ziarenko padło na podatny grunt. Ale potem było długo, długo nic. Dopiero gdy umarł mój tata, zacząłem pomagać mamie, która przejęła studio.
Opowiedz nam coś więcej o swoim dziadku.
PR: Dziadek lubił chodzić po górach. Był zrzeszony w PTTK-u (Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym). Pod koniec lat 70. otworzył zakład fotograficzny w Stalowej Woli. Robił zdjęcia na imprezach rodzinnych, takich jak chrzciny, komunie, wesela oraz zdjęcia do dokumentów, a więc to, co robi się do dzisiaj, ale wszystkie poddawał ręcznej obróbce w ciemni fotograficznej. Miał fach w ręku, świetnie znał się na swoim rzemiośle. Pracował z nim mój tata, który później przejął pracownię. Wszystko, co w tej chwili mam, to jest spuścizna po ich pracy.
Kiedy wszedłeś pierwszy raz do ciemni?
PR: Pod koniec lat 90., kiedy miałem 18 lat, zmarł mój tata i zostało po nim laboratorium fotograficzne. To były czasy, kiedy nie było jeszcze fotografii cyfrowej. Wówczas zyskowne było nie tyle fotografowanie, co robienie odbitek na maszynach. Moja mama została z tym sama i musiałem jej pomóc. Obsługiwałem maszynę do robienia odbitek przez trzy lata i wówczas płynnie wszedłem w temat fotografii. Mama prosiła mnie, żebym także wywoływał odbitki czarno-białe w ciemni i wtedy odkryłem, że to jest magia. To był rozbłysk prawdziwej fascynacji. Po latach przekształciłem to laboratorium w atelier fotograficzne. Tak pokrótce wygląda historia naszego rodzinnego zakładu fotograficznego.
Ktoś Ci pomagał w tym trudnym czasie?
PR: Tak, wspierali nas znajomi po fachu mojego taty. Do dziś utrzymuję z nimi kontakt.
Jak rozumiem, wtedy zacząłeś uczyć się technologii fotografii?
PR: Miałem trochę książek po dziadku, więc jakąś wiedzę z nich wyciągnąłem. Ale to wszystko odbywało się na zasadzie prób i błędów.
Czy dziadek zdążył zobaczyć twoje pierwsze próby fotograficzne?
PR: Niestety nie. Została po nim kamera wielkoformatowa (stary aparat), którą sprzedałem. Teraz tego bardzo żałuję, ale wtedy wolałem dołożyć do aparatu małoobrazkowego, którym zarabiałem na chleb i mogłem doposażyć studio. Byłem bardzo młody, nie wszystko wtedy rozumiałem.
Musiałeś zarabiać…
PR: Tak, zająłem się wtedy głównie fotografią komercyjną (chrzciny, komunie, wesela). Ale równocześnie zacząłem w tym czasie obserwować mistrzów fotografii i postanowiłem poznać fotografię średnioformatową.
Jakiego aparatu wtedy używałeś?
PR: To był Nikon F801s oraz Bronica SQ. Tym pierwszym mój syn robi teraz zdjęcia. Robiąc wtedy reportaże ślubne wolałem używać kliszy fotograficznych, bo – pomijając proces obróbki – osiągałem dobrą jakość. Później przyszedł taki czas, że już nie opłacało się tego robić. Nadeszła era fotografii cyfrowej.
Kiedy poczułeś, że interesują cię techniki analogowe?
PR: Może powiem tak – fotografia analogowa była ze mną od początku, podczas nauki zawsze robiłem zdjęcia aparatem analogowym.
Fotografia średnio- i wielkoformatowa dają wysoką jakość. W tej chwili mam w domu 4 aparaty, ale żadnego cyfrowego. Kiedy wiem, że mam tylko 12 klatek i muszę zrobić zdjęcia, na których mi zależy, to mocno się koncentruję i pracuję bardzo uważnie. To cały obrzęd, rytuał. Czasami nie liczy się dla mnie efekt końcowy, tylko właśnie sam ten proces: fotografowanie – wejście do ciemni – wywołanie kliszy (kiedyś był to powiększalnik, teraz częściej skanuję klisze). Później oglądam to i oceniam. Do tego momentu człowiek się zastanawia i czeka: czy wyszło, czy nie wyszło. Bardzo mnie to nakręca. Zawsze najbardziej pociągała mnie praca w ciemni. Nadal jest to dla mnie coś niesamowitego.
Ciągle szukając, w 2015 r. poznałem technikę mokrej płyty kolodionowej.
Na czym polega technika mokrej płyty kolodionowej?
PR: Technika ta narodziła się w 1851 r. Zdjęcia wykonywane są na płycie szklanej, którą wcześniej pokrywa się warstwą kolodionu, a następnie uczula się w azotanie srebra. Cały proces odbywa się na mokro. Czyścimy płytę, oblewamy, uczulamy, wykonujemy fotografię, wywołujemy i utrwalamy, więc wszystko od początku do końca trwa jakieś 10, maksimum 20 minut. W ostatnim procesie werniksuje się płytę, żeby zapewnić jej trwałość.
Używa się specjalnego werniksu?
PR: Można kupić gotowy w sprayu, ja robię wszystko według starego przepisu. Rozpuszczam w alkoholu żywicę szelakową z drzewa i dodaję do tego olej lawendowy.
Jak długo trzyma się tak zabezpieczona płyta?
PR: Płyty, które zachowały się od 1851 roku do naszych czasów, mają się nieźle. Ja pracuję z kolodionem od 5 lat. W mojej pracowni mam kilka zawerniksowanych płyt, które leżą na parapecie. W studiu fotograficznym mam też witrynę, gdzie prezentuję różne zdjęcia robione maszynowo. Zazwyczaj po roku zmieniam te zdjęcia, bo tracą kontrast, płowieją pod wpływem słońca, światła. Płytom kolodionowym, które są wystawione na bezpośrednie działanie słońca, nic się nie dzieje.
Ile zdjęć robisz podczas takiej sesji?
PR: Od 3 do 6 zdjęć.
Jakim aparatem?
PR: Każdy aparat można przystosować. Do tej techniki używa się kamer wielkoformatowych od 9×12 cm, do 30×40 w cm, czyli masz wyobrażenie: 9×12 to mała pocztówka, a 30×40 to jest obraz (są też jeszcze większe).
Zaczynałem od formatu 13×18 cm, ale ostatecznie wybrałem optymalny, jak sądzę, format 18×24 cm. Tych kamer było sporo, były dostępne, miałem tych aparatów kilka. Im większy format, tym lepszy efekt końcowy. Mój aparat to austriacki, zabytkowy Alfred Brückner z około 1920 r. Kupiłem go na eBayu. Może kiedyś będę chciał większy, ale na razie trzymam się tego formatu.
Masz jeszcze inne aparaty?
PR: Tak, mam kilka innych kamer. Często nimi fotografuję, lub robię warsztaty fotograficzne.
Jak wygląda proces twórczy, począwszy od pomysłu na zdjęcie, aż do gotowej odbitki?
PR: Improwizuję! Ogólnie większość zdjęć, które wykonuję, to są portrety. Miałem kiedyś fajną książkę o portretach z lat 60., gdzie było dokładnie opisane, jak dobrze ustawić modela, żeby wyszedł na zdjęciu korzystnie. Staram się korzystać z tych porad. Patrzę na twarz modela i go ustawiam. Jeśli twarz jest zbyt okrągła, odgarniam włosy na bok, jeśli jest zbyt szczupła – dobrze, żeby były przy twarzy. Jeśli ktoś ma pociągły nos, to staram się, żeby twarz była na wprost obiektywu. Takie triki :).
Lubisz ten kontakt?
PR: Tak, lubię. Trzeba z modelem długo rozmawiać i obserwować go. Wtedy można zauważyć charakterystyczne spojrzenie i jego emocje. A ja chcę to uchwycić, zarejestrować.
Jak zazwyczaj wygląda reakcja modela na finalne zdjęcie?
PR: Niektórzy mówią: „Wow”! Inni siebie nie poznają. Kamera wielkoformatowa rejestruje trochę więcej niż zwykłe aparaty. Ambrotypy charakteryzują się dużym kontrastem, cudowną plastyką i detalami. Młode osoby wychodzą dojrzale, więc niektórzy mówią, że ta technika postarza. Na pewno wyciąga z twarzy wszystko, każdy jeden por i każdą zmarszczkę.
Jeśli ktoś przychodzi do Ciebie, żeby wykonać sobie tę fotografię, to chyba jest świadomy, w jakiej technice zostanie ona wykonana. To nie jest technika, która wprowadza filtr rozmiękczający…
PR: Większość nie ma tej świadomości. Często ludziom trzeba wszystko dokładnie tłumaczyć. Dlatego są osoby zachwycone całym tym procesem, ale i takie, na których nie robi żadnego wrażenia. Zdjęcie robi nie tylko fotograf, ale i model. Lubię osoby, które potrafią zagrać, współpracować ze mną, nie boją się mimiki, ruchu itd., proponują coś od siebie.
Czy można skopiować zdjęcie, żeby powstały dwa identyczne lub więcej?
PR: Jeśli wykona się negatyw kolodionowy, to wiadomo, że później robi się kopie, czyli odbitki na papierze. Ale jeśli rozmawiamy o ambrotypie, to już nie. Można zeskanować płytę, ale to już nie ta sama jakość w postprodukcji.
Technika płyty kolodionowej jest całkowicie inna od współczesnych technik. Dlaczego Cię tak fascynuje?
PR: Dziś w dobie fotografii cyfrowej mamy możliwość fotografować wszystko. Nic nas nie ogranicza. Robimy bardzo dużo zdjęć, nie zastanawiając się nad tym, po co je robimy. Potem nawet ich nie oglądamy, tylko wrzucamy do folderów na komputerze. Świetnie, że ludzie mogą teraz dokumentować każdą chwilę. Ale jedni coś z tym zrobią, drudzy nie. Coraz mniej ludzi robi tradycyjne odbitki. Ja osobiście lubię mieć tę postać fizyczną, czyli zdjęcie w ręce.
W technice kolodionowej jest na odwrót. Robię zdjęcie i od razu go mam. W dodatku w fantastycznej jakości. To mnie najbardziej kręci: mam tradycyjne zdjęcie w super jakości i niedługim czasie. Fascynuje mnie proces, w którym od początku do końca ono powstaje. Samo patrzenie przez kamerę wielkoformatową daje wrażenie innego świata. Proces utrwalenia jest równie fascynujący. Trzeba tego doświadczyć samemu. Jest to niepowtarzalne, nie do podrobienia: patrzeć na płytę i widzieć, jak działa srebro i jak ukazuje się portret. To jest to WOW!
Natomiast w technice cyfrowej jest zupełnie inaczej: zdjęcia muszę selekcjonować, obrabiać w programie graficznym, itd. Poza tym fotografia cyfrowa nie ma głębi i plastyki, to mi bardzo przeszkadza.
W stosowaniu ambrotypii nie ma praktycznie miejsca na błędy, pomyłki, spóźnienia, defekty…
PR: Tak, ale dobrze sobie z tym radzę. Kwestia doświadczenia.
Pracujesz w tej technice od 5 lat.
PR: Przygodę z mokrą płytą kolodionową zacząłem w 2015 r. To jest jedna z najtrudniejszych technik fotograficznych. Wymaga skupienia, opanowania i praktyki. Efekt końcowy zależy od wielu czynników chemicznych jak i fizycznych, konieczne jest restrykcyjne trzymanie się ram czasowych każdego etapu. Już sam czas naświetlania jest długi. Model przez 4 do 8 sekund nie może się ruszać, nie może też mrugnąć oczami. Ważna jest wilgotność i temperatura otoczenia, nie może być ani za zimno, ani za gorąco.
Czy pora roku ma tu znaczenie?
PR: Jeśli wychodzę w plener, to najbardziej lubię czas między majem a październikiem. Staram się nie robić tych zdjęć, kiedy jest ponad 30 stopni C.
Ile czasu zajęło Ci poznanie tajemnic mokrego kolodionu?
PR: Uważam, że wciąż się uczę. Miałem taki moment, kiedy mi się wydawało, że wiem już wszystko, ale wciąż pozostało we mnie jeszcze wiele wątpliwości, pomimo, że wciąż coś czytam. Niestety, nie mam tyle czasu, ile bym chciał, aby poświęcić się zgłębianiu tajników. Gdybym mógł, to spędzałbym czas w studiu od rana do wieczora. Niejednokrotnie wydawało mi się, że najgorsze już za mną, a proces ciągle mnie zaskakiwał czymś nowym. Nie czuję się superspecjalistą od tej techniki, ale zadowala mnie etap, na jakim jestem. Sam przygotowuję odczynniki, sam to składam. Z roku na rok coraz bardziej mi się to rozjaśnia.
Zastanawiam się, czy jest duże zainteresowanie tą techniką, ktoś młody chce się jej uczyć?
PR: Prowadziłem warsztaty we Wrocławiu i Łodzi, i mogę powiedzieć, że jest całkiem duże zainteresowanie. Dysponuję filmami instruktażowymi i daję wsparcie techniczne, jeśli ktoś zaczyna eksperymentować z mokrym kolodionem.
Czy wykonujesz zdjęcia w innych technikach analogowych?
PR: Tak. Uwielbiam fotografię czarno-białą na negatywach. Klisza jest ze mną cały czas. Lubię też poręczność tych aparatów. Na negatywie robię kilka przemyślanych „strzałów”, które wywołuję wieczorem w ciemni. Po wywołaniu to skanuję i mam gotowy materiał.
Wolisz plener czy studio?
PR: Częściej portretuję w studiu ze względu na komfort stałych warunków koniecznych przy procesie powstawania zdjęć w technice mokrej płyty kolodionowej, ale bardziej lubię plener i światło naturalne. Wyjście z kolodionem w plener to duże przedsięwzięcie, nawet przerobiłem jedno auto, w którym mam teraz ciemnię na kółkach. Trzeba zabrać ze sobą kilkanaście litrów wody do płukania, wszystkie chemikalia, trzeba się rozłożyć na miejscu ze sprzętem. Potem po sesji to wszystko złożyć. Każdą płytę po złożeniu zdjęciatrzeba płukać pod bieżącą wodą przez około 5 minut. Takiej ilości wody nie jestem w stanie ze sobą zabrać. Mokre zdjęcia przywożę ze sobą do ciemni, ostrożnie, bo łatwo je uszkodzić w transporcie. To jest duży minus takiej eskapady.
Z kolei w plenerze jest taki plus, że kolodion jest bardzo czuły na światło UV. Ciężko taką moc wyciągnąć z oświetlenia studyjnego, czas naświetlania jest bardzo długi, natomiast przy świetle dziennym ten etap jest o wiele krótszy – to bardzo ułatwia fotografowanie. Światło dociera wszędzie i plastyka na zewnątrz jest super.
Jesteś obecny na portalach społecznościowych, używasz ich do komunikacji i autopromocji. Jakie są Twoje ulubione aplikacje?
PR: Najbardziej lubię Instagram. Są tam konkrety. Obserwuję to, co chcę oglądać. Nie jestem zmuszany oglądać rzeczy, które mnie nie interesują. Zapraszam ludzi na warsztaty przez Instagram. Do promocji komercyjnej używam fanpage na Facebooku. Czasami zaglądam na Pinterest, gdzie można znaleźć starą fotografię z kamer wielkoformatowych. Ale teraz mam tak, że uciekam od komputera. Jakiś czas temu chciałem usunąć wszystkie konta i zniknąć z Internetu. Żeby oszczędzić czas, w którym mógłbym zrobić coś pożytecznego.
Skąd czerpiesz inspiracje do swoich zdjęć?
PR: Oglądam stare albumy fotograficzne, filmy, również zdjęcia na Instagramie i potem staram się te obrazy przenosić na kadr. W fotografii było już wszystko. Ale za każdym razem wybrany temat można przedstawić po swojemu, trochę inaczej.
Inspirujące książki, które lubisz i polecasz to…
PR: Uważam, że czytanie książek rozwija wyobraźnię. Lubię czytać, chociaż ostatnio mam mało czasu. Ostatnio przeczytałem serię kryminałów :). Bardzo lubię Helmuta Newtona, niemiecko-australijskiego fotografa mody. Lubię też Jana Saudka – czeskiego fotografa, chociaż nie mam jeszcze jego albumu.
A czasopisma branżowe?
PR: Niewątpliwie największy wpływ wywarła na mnie lektura czasopisma „Foto Pozytyw” – do tej pory mam trochę starych numerów. Często do nich wracam, kiedy mam wolną chwilę. Dla mnie „Foto Pozytyw” to ważny magazyn, w którym wciąż odnajduję ważne treści. Prezentowane są tam dobre reportaże, świetne wywiady i problemowe zagadnienia. Wiele moich pierwszych inspiracji pochodzi właśnie stamtąd.
Czy masz jakiegoś fotografa, który jest dla Ciebie autorytetem, guru?
PR: Tak, jeśli chodzi o kolodionistów to są Siergiej Romanow i Paweł Śmiałek z Warszawy. Bardzo cenię wspomnianego już Helmuta Newtona.
Jakie są Twoje najbliższe plany zawodowe? Co chciałbyś zrobić?
PR: Zamierzam zrealizować projekt z telewizorami. Zacząłem też zajmować się podwójnymi ekspozycjami, które polegają na robieniu na kliszy dwóch zdjęć nakładających się na siebie. Mam też plan, żeby zacząć fotografować starszych, samotnych ludzi.
Piotrze, dziękujemy za rozmowę i życzymy Ci realizacji tych marzeń i planów!
Wywiad przeprowadzony w maju 2020 r.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne
Korekta: Dorota Smoleń
kocham czarno-białe fotografie! nie wyobrażam sobie domu bez albumów, bez ciężaru papieru i lekkości emocji! inspirujące spotkanie z obrazami - dziękuję!!!
Bardzo dziękujemy za ten komentarz :) Cieszymy się, że wywiad był inspirujący. Zapraszamy do śledzenia nowych spotkań z naszymi Goścmi.