Garncarstwo to jedno z najstarszych rzemiosł, które przez wieki towarzyszyło codzienności człowieka. Dziś, w dobie masowej produkcji i cyfrowej rewolucji, ta tradycyjna sztuka rękodzielnicza stopniowo zanika, ustępując miejsca przemysłowej produkcji ceramicznej. Rozmawiamy z Dorotą Koubą – garncarką, reprezentującą nurt tzw. Nowej Fali, która nie tylko pielęgnuje to wyjątkowe dziedzictwo, ale również z pasją przekazuje jego wartość kolejnym pokoleniom. Odsłania przed nami tajemnice swojego warsztatu i opowiada, jak twórczość może stać się drogą do życia w zgodzie ze sobą – i z naturą. Zapraszamy do świata, w którym kultura i tradycja splatają się z żywiołem ognia i ziemi.

KORZENIE PASJI
Etnologia, ceramika i edukacja – trzy ścieżki, które spotykają się u Ciebie w jednym miejscu: w Czułej Stodole w Płazie, położonej na Małopolskim Szlaku Tradycyjnego Rzemiosła. Co sprawiło, że właśnie ten splot dziedzin stał się Twoją tożsamością?
Dorota Kouba: Można powiedzieć, że to życie mnie tak poprowadziło. Ale jeśli sięgnąć początku, to zawsze byłam osobą manualną. Wcześniejszy pomysł był taki, że zostanę Indianą Jones J — planowałam iść na archeologię, widziałam siebie z pędzelkiem, odkrywającą skorupki. I rzeczywiście, zdawałam zarówno na archeologię, jak i na etnologię. Na archeologię się nie dostałam, zabrakło mi naprawdę niewiele — byłam dokładnie pod kreską. Równolegle dostałam się na etnologię i pomyślałam, że przecież tutaj też są „skorupki”, może trochę młodsze, ale jest też kontakt z ludźmi — a to, jak się później okazało, stało się dla mnie kluczowe.
Mam w sobie pewien dualizm: z jednej strony lubię samotną pracę w pracowni, bycie sam na sam ze sobą i z materiałem, a z drugiej – bardzo cenię sobie kontakt z ludźmi. Edukacja, spotkania, warsztaty – to, co się tutaj dzieje, gdy ktoś przyjeżdża – są dla mnie równie ważne, co sama twórczość.
Czasem żartuję, że to właśnie etnologia wszystko spina w całość. Już na studiach miałam okazję poznać lokalnych garncarzy – niestety wielu z nich już odeszło – ale to wtedy po raz pierwszy „pobrudziłam się” plastycznie i to doświadczenie ze mną zostało.
Czy wychowałaś się właśnie tutaj, w Płazie?
DK: Nie, jestem rodowitą krakowianką – można powiedzieć, że „babą” z Kleparza, bo właśnie stamtąd pochodzi moja rodzina.
To miejsce pojawiło się w moim życiu 17 lat temu, gdy kupiliśmy ten dom. Zakup był możliwy wyłącznie dzięki środkom ze spadku po moich rodzicach. Można więc powiedzieć, że to miejsce zostało przez nas „odkryte” – powstało od zera, z potrzeby stworzenia własnej przestrzeni, zakorzenienia się na nowo.

Czy pamiętasz moment, w którym poczułaś, że to właśnie ceramika – a nie nauka czy teoria – stanie się Twoją drogą?
DK: Już na studiach ciągnęło mnie do pracy manualnej. Imałam się różnych rzeczy – robiłam biżuterię, zajmowałam się renowacją mebli… Ale glina zawsze gdzieś za mną chodziła. I myślę, że to właśnie ona najbardziej mnie przyciągała.
Problem był tylko jeden: żeby pracować z gliną, a zwłaszcza toczyć na kole, nie wystarczy mieć igły i nici jak przy hafcie. Potrzebna jest przestrzeń, odpowiednie warunki, piec – a to już nie są rzeczy, które można mieć tak po prostu w domu, w bloku. Ceramika to praca bardzo stacjonarna, a ja długo nie miałam miejsca, żeby się jej poświęcić w pełni. Czasem żałuję, że nie mogę tego „zabrać ze sobą”, gdziekolwiek jestem – bo do ceramiki trzeba wracać, do pracowni, do konkretnego miejsca.
I właśnie na to musiałam poczekać – aż uda się stworzyć swoją własną przestrzeń. I to się tutaj, w Czułej Stodole, udało 🙂

RZEMIEŚLNICZKA – ARTYSTKA – BADACZKA
Na czym polega Twoja codzienna praca? Jak wygląda Twój dzień w pracowni?
DK: To wszystko wygląda dość prosto, ale moja praca mocno dzieli się na sezony. Latem – tak jak teraz – dużo się dzieje wokół Czułej Stodoły: prowadzę warsztaty, są spotkania, wyjazdy, odwiedzają mnie różni ludzie. W tym czasie mam mniej przestrzeni na spokojną pracę w pracowni.
Zimą jest zupełnie inaczej – to wtedy mogę się naprawdę skupić na ceramice. Praca przy kole garncarskim ma swój własny rytm. To nie jest coś, co można robić „przy okazji”, np. wpaść na godzinkę i coś ulepić. Ten proces wymaga czasu i ciągłości: jednego dnia formujesz, drugiego obrabiasz, potem glina schnie… Tego nie da się przyspieszyć ani pominąć.
Właśnie dlatego najczęściej pracuję nocami. Lubię wtedy ten spokój, ciszę, pełne skupienie. Noc daje mi wolność, żeby wejść w ten proces bez pośpiechu.
Dobrze, że masz swoje miejsce, w którym możesz pracować na własnych zasadach – nikt Ci tego nie zabrania.
DK: Tak J i to też trochę wynika z tego, że w ciągu dnia mam mnóstwo innych obowiązków – choćby praca w ogrodzie. Dopiero wieczorem mogę zamknąć się w spokoju w pracowni. I rzeczywiście lubię te wieczory i noce – wtedy mogę się naprawdę skupić.
Śmieję się czasem, że dostosowuję się do pór roku – jak do cyklu życia. Odkąd mieszkam na wsi, nauczyłam się żyć bardziej w rytmie natury. Obserwuję przyrodę, poddaję się jej rytmowi. To wszystko jest ze sobą zintegrowane – nawet w tak prozaicznych sprawach jak koszenie trawy. Zanim to zrobię, patrzę na prognozę pogody, planuję, czy nie będzie opadów… I choć może to brzmi zabawnie, to właśnie pokazuje, jak bardzo życie tutaj uczy planowania, uważności i harmonii z otoczeniem.

Czy zależy Ci na kształtowaniu własnego stylu w ceramice?
DK: Przede wszystkim staram się wyrażać siebie poprzez ceramikę – i myślę, że to naturalnie prowadzi do powstania mojego stylu. Nie chodzi o to, żeby na siłę być inną niż wszyscy, ale raczej o to, że moja osobowość i sposób pracy same nadają formie charakter.
To nie jest łatwe, bo tworzę ceramikę użytkową, która z założenia musi spełniać konkretne funkcje. W przeciwieństwie do rzeźby, gdzie można pozwolić sobie na pełną dowolność kształtu, tutaj forma jest już częściowo narzucona – przez technikę toczenia i przeznaczenie przedmiotu. Toczone naczynia są z natury obłe, symetryczne, zaprojektowane do codziennego użytku.
Dlatego śmieję się czasem, że najwięcej mojego „sznytu” mogę wprowadzić na etapie szkliwienia. To wtedy mam największą swobodę i możliwość nadania ceramice osobistego charakteru.
Czyli najbardziej osobisty rys Twojej pracy widać w detalach i wykończeniu?
DK: Tak. Podczas toczenia staram się nie wygładzać powierzchni. Na przykład, gdy przeciągam palcem po formie, celowo nie zacieram powstałych wgłębień. W niektórych naczyniach, zwłaszcza tych matowych, ślady palców są doskonale widoczne – i ja je zostawiam świadomie.
Mogłabym je zatrzeć, wygładzić gąbką, wyszlifować – ale nie chcę. Lubię, kiedy w przedmiocie zostaje ten ślad procesu, ślad pracy moich rąk. To dla mnie ważne – taki osobisty podpis.
Twoja ceramika łączy surowość formy z malarskim efektem szkliwienia. Stosujesz stonowane, ziemiste kolory, które czasem kontrastują ze spękaną powierzchnią. Jak sama mówisz – na niektórych naczyniach widać ślady palców albo przerwy w szkliwie, tam, gdzie były trzymane podczas zanurzania.
Czy bliski jest Ci ten fizyczny kontakt z gliną – moment, w którym staje się miękka, podatna, niemal posłuszna dłoniom? Jak to odczuwasz?
DK: Jeśli chodzi o szkliwienie, to najchętniej używam szkliw satynowych – nie całkowicie matowych, bo te czasem się zdarza, że „wciągają” kolory z jedzenia. A dla mnie to bardzo ważne, żeby wszystkie naczynia, które tworzę, były używane na co dzień. Nie chcę, żeby stały na półce i tylko ładnie wyglądały – mają być funkcjonalne, żyć razem z domem.
Kolory ziemi są mi bliskie, bo są łagodne i naturalne – są po prostu wokół nas. Nic nie uspokaja mnie bardziej niż patrzenie na zieleń. To dla mnie terapia – usiąść i popatrzeć na drzewa. Ta harmonia natury przenika też do mojej ceramiki.

Jeśli chodzi o samą formę, to moje naczynia są raczej masywne, mają grube ścianki. Mój mistrz, pan Jerzy Mika, zawsze zwracał mi uwagę na to, jak wykańczam spód naczynia. Zalecał, żeby robić tzw. stopkę, którą dobrze się trzyma w ręku podczas szkliwienia. Ale ja wykańczam je czasami całkiem po skosie – estetycznie bardziej mi to odpowiada, chociaż wiem, że fatalnie się to szkliwi. Trudniej jest wtedy chwycić naczynie przy zanurzaniu – czasem po prostu wyślizguje mi się z palców i ląduje całe w szkliwie.
Może jednak powinnaś posłuchać swojego mistrza? 😉 Opowiedz proszę o nim – kiedy się poznaliście i jak wyglądała nauka pod jego okiem?
DK: Pan Jerzy był ostatnim mistrzem, do którego trafiłam – takim naprawdę ważnym. Wcześniej przeszłam przez różne szkoły, kursy, robiłam certyfikaty i stopnie. Moje pierwsze doświadczenia zdobywałam w pracowni Keramos w Bielsku-Białej, później także na kursach w Warszawie.
Ale to właśnie dzięki projektowi Fundacji Memo pt. „Mistrz Tradycji – Jerzy Mika z Wadowic” mogłam przez pół roku regularnie jeździć do pana Jerzego jako jedna z jego uczennic. To było spotkanie z prawdziwym rzemiosłem – takim, które wynika z lat doświadczenia, a nie tylko z podręcznika.
Byłam u pana Jerzego na dwóch czy trzech dłuższych kursach – jeździłam wtedy do niego do Wadowic raz albo dwa razy w tygodniu. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, bo trafiłam do niego już jako osoba, która potrafi toczyć. Nie zaczynałam od zera. Chciałam się konkretnie nauczyć pracy na kole kopanym – to właśnie mnie interesowało.
Wcześniej uczyłam się na kołach elektrycznych, ale to koło kopane poznałam dzięki pracy w skansenie, gdzie prowadziłam zajęcia z dziećmi. Tam pierwszy raz się z nim zetknęłam, choć to było raczej delikatne „muśnięcie” prawdziwego garncarstwa. Dlatego zależało mi, by pogłębić wiedzę – zwłaszcza o tradycyjnych kształtach i historii, którą pan Jerzy po prostu ma w sobie. Jego doświadczenie i pamięć o dawnych formach są bezcenne.
Zresztą, sama historia pana Jerzego jest niezwykła. Garncarzem został trochę przez przypadek – jego teść był garncarzem, a kiedy zmarł, rodzina odziedziczyła pracownię. Trzeba było się nią zająć, więc pan Jerzy nauczył się zawodu i z czasem stał się mistrzem. Ta opowieść pokazuje, że czasem droga do rzemiosła bywa nieoczywista.

Teraz jesteśmy razem na Małopolskim Szlaku Tradycyjnego Rzemiosła – pan Jerzy jako twórca tradycyjny, a ja również jako twórca wpisany w nurt tradycji, ale reprezentująca tzw. Nową Falę. Pamiętam, jak pierwszy raz przyjechałam do niego już z tą „klasą” twórcy Nowej Fali, czyli kogoś, kto bazuje na tradycyjnym rzemiośle, ale przekształca je, nadaje mu nowe formy, dostosowuje do współczesności.
Nie chciałam tylko siedzieć w średniowiecznej sukni i odtwarzać dawnych wzorców – zależało mi na tym, by to, co tworzę, było również atrakcyjne dla ludzi dzisiaj. By te naczynia naprawdę trafiały do ich domów, były używane, kupowane – nie tylko oglądane na jarmarkach.
Uważam, że wszystko, co dzieje się teraz, to jest naturalna ewolucja. Możemy mówić o rewolucji przemysłowej, o zaniku rzemiosła, o zmianach pokoleniowych, ale prawda jest taka, że czasy się zmieniają – i my musimy się do nich adaptować. To nie znaczy, że „teraz” jest gorsze – ono jest po prostu inne. Trzeba się w tym odnaleźć. I właśnie w tym odnalezieniu widzę sens: łączyć – a nie dzielić. Wprowadzać elementy globalne, ale nie tracąc tego, co lokalne. Nie da się już dziś jeść smalcu z dwojaków – teraz jemy ramen. I on też jest dobry! Żyjemy w czasach „fusion”, miksowania tradycji i nowoczesności – i to trzeba zaakceptować. Ale nie zapominajmy, skąd jesteśmy. Dlatego tak widzę swoją rolę – i rolę mojej fundacji: pokazywać tę drogę, tłumaczyć, edukować, tworzyć pomost między przeszłością a teraźniejszością.
Jesteś jego ulubioną uczennicą?
DK: Nie wiem… ale chyba jestem jedyną, która faktycznie kontynuuje tę pracę w takiej formie i z tego żyje. My, kobiety, potrafimy w pewnym momencie życia odważyć się na nowe wyzwania – i to jest siła, którą coraz częściej widać w rzemiośle.
Pan Jerzy miał swoje klasyczne podejście – tradycyjne szkliwa, głównie transparentne, kolory ziemi: brązy, zielenie. Kiedy zaczęłam u niego mieszać szkliwa i eksperymentować, patrzył na mnie z lekkim uśmiechem – z dystansem, ale też z zaciekawieniem. A po jakimś czasie zauważyłam, że sam zaczyna coś próbować! Śmialiśmy się z tego, szturchaliśmy przy kole – i to było piękne, bo mimo że byłam jego uczennicą, on również był otwarty na inspirację.
Dla mnie bardzo ważne było też to, że nigdy mnie nie krytykował za to, że pracuję „po swojemu”. Wiedział, że mam już swój warsztat – inaczej trzymam palce, inaczej wyciągam formy. Ale nigdy nie mówił: „tak się nie robi”. Raczej patrzył z boku, kiwał głową i mówił: „Dziwnie to robisz… ale w sumie działa”. I to było ogromnie cenne – ta przestrzeń, którą mi zostawił. Nie próbował mnie zamknąć w jakichś ramach.

Jak postrzegasz siebie: bardziej jako artystkę, rzemieślniczkę, etnolożkę? A może to właśnie połączenie tych ról jest dla Ciebie najważniejsze?
DK: Zdecydowanie jako rzemieślniczkę.
A jednak wiele osób widzi w Twojej pracy właśnie element artystyczny.
DK: To możliwe, ale sama nie do końca się z tym utożsamiam. Nie potrafię rzeźbić, nie mam też wykształcenia plastycznego. Moje wykształcenie jest raczej humanistyczne, historyczne. Może dlatego brakuje mi śmiałości, by nazywać siebie artystką.
Poza tym mam chyba pewien dystans do samego słowa „artystka”. Kojarzy mi się ono z kimś… trochę oderwanym od rzeczywistości. A ja widzę siebie raczej jako osobę mocno osadzoną w konkretnej pracy, w materiale, w rękodziele. Bardziej odpowiadają mi określenia takie jak: twórczyni, rękodzielniczka, rzemieślniczka. Na przykład bardzo lubię słowo „garncarz” — dobrze się z nim czuję.
PRACA Z LUDŹMI
Często prowadzisz warsztaty i spotkania edukacyjne, podczas których dzielisz się swoją wiedzą z kolejnymi pokoleniami – dziećmi, młodzieżą, a jak się dziś dowiedziałam, także z osobami starszymi. Co daje Ci ten bezpośredni kontakt z uczestnikami zajęć, zwłaszcza z tymi, którzy po raz pierwszy siadają przy kole garncarskim?
DK: Pracuję z dziećmi już od najmłodszych lat – od czterolatków, a czasem nawet młodszych! Ostatnio miałam na warsztatach trzylatka – malutki, ale dzielnie siedział i lepił.
Przedszkolaki są fantastyczne. Uwielbiam z nimi pracować. Oczywiście, w ich przypadku to jeszcze nie chodzi o samo toczenie, tylko bardziej o kontakt z gliną, o zabawę, o doświadczenie. Glina daje im bardzo dużo – zmysłowo, emocjonalnie.
Mam sporo grup przedszkolnych. Kiedy przyjeżdżają, wyciągam koło garncarskie na zewnątrz, rozstawiamy skrzynie i dzieci siadają wokół mnie. Zaczynam od krótkiej lekcji – zawsze dostosowanej do wieku, pełnej ciekawostek i opowieści. Potem robię pokaz, a następnie każde dziecko siada ze mną do koła i razem coś tworzymy.
Oczywiście, dzieci w tym wieku mają ograniczoną zdolność skupienia, więc kiedy pracuję indywidualnie z każdym, pozostałe zaczynają się po jakimś czasie nudzić. Ale panie nauczycielki zawsze świetnie to animują – są pikniki, zabawy – wszystko jest dobrze zorganizowane.
Przedszkolaki są cudowne, bo one mają taką naturalną chęć do „ciapciania” się w glinie. Nie mają jeszcze tej bariery, którą czasem widać u starszych – u nich pojawia się pewna asekuracja, dystans. Ale kiedy już dotkną gliny, to nagle jest takie: „Wow! Jakie to przyjemne!”.
Glina, której używamy do toczenia na kole, jest wyjątkowo miła w dotyku – gładka, miękka, bez żadnych drobinek czy szamotu. W przeciwieństwie do tej używanej np. do rzeźbienia, nie jest chropowata ani ostra. Strukturę, szorstkość – jeśli chcę – mogę nadać później, ale sama glina jest gładziusieńka i bardzo przyjemna w kontakcie.
A na jakiej glinie pracujesz?
DK: Określenie „glina”, to takie uogólnienie, skrót myślowy. Tak naprawdę, to jest masa ceramiczna o specjalnych właściwościach i parametrach technicznych. Do pracy na kole garncarskim kupuję więc gotowe masy ceramiczne. Wydobycie, obróbka i przygotowanie gliny to ogrom pracy – naprawdę bardzo dużo. Dlatego korzystam z gotowej, sprawdzonej „gliny”, która pozwala mi skupić się na samym procesie tworzenia.
A co daje Ci kontakt z dziećmi? Jak młodzież reaguje na takie warsztaty?
DK: To zależy od wieku. Dzieci w młodszym wieku szkolnym są zazwyczaj bardzo chętne, otwarte i wszystko ich cieszy. Jest taki szczególny moment na warsztatach, który bardzo lubię. Kiedy siadam z dziećmi do koła, każdy dostaje swoją kulkę gliny – przygotowaną wcześniej. To pierwszy kontakt: mogą ją dotknąć, poczuć, jaka jest – ciepła, miękka, przyjemna. Potem wspólnie rzucamy ją na koło i próbujemy ją „okiełznać” – tak, żeby nie uciekała, żeby ją wycentrować.
Zawsze robimy to razem. Już od tego momentu dzieci mają brudne ręce i zaczynają przygodę z gliną. Zazwyczaj w pewnym momencie proszę, żeby na chwilę oderwały dłonie, bo centrowanie jest dość trudne i muszę to zrobić sama. Ale wtedy właśnie następuje taki moment, który bardzo lubię obserwować – dzieci patrzą na swoje ręce i mówią z zachwytem: „Ooo, jestem w glinie!”. Zdarzyło mi się kilka razy, że dzieci zaczynały wtedy klaskać z radości! To bardzo żywiołowe reakcje – i piękne.
Jeśli pogoda dopisuje, to pozwalamy sobie na więcej: bawimy się gliną, brudzimy się, robimy sobie „indiańskie” ozdoby na twarzach – chodzi o sam kontakt z materią. Dzieci dziś rzadko mają okazję do takiego doświadczenia – do dotykania czegoś naturalnego, czucia faktury. Wiadomo, żyjemy w świecie ekranów, nie chcę tego rozwijać, ale to oczywiste – kontakt z materiałem to dziś rzadkość. I może właśnie dlatego takie warsztaty robią na nich aż takie wrażenie.

Często rodzice też nie pozwalają dzieciom na eksperymentowanie…
DK: Tak, bo dziś jest bardzo mało zabaw, które naprawdę pozwalają się pobrudzić. Dlatego udział w warsztatach bywa dla dzieci czymś wyjątkowym. Nagle mogą zanurzyć ręce w glinie – i okazuje się, że nie tylko wolno, ale że to jest po prostu super! Widać po nich zaskoczenie, że można coś ulepić i świetnie się przy tym bawić.
I to, co mówiłam wcześniej o dzieciach, działa też w drugą stronę – przyjeżdżają do mnie osoby starsze i widzę w nich podobną reakcję. W nich też budzi się takie „dziecko”. Tyle że to już są dłonie, które niosą za sobą historię – lat pracy, trudu, często fizycznego wysiłku. I nagle mogą się po prostu pobrudzić, zanurzyć w glinie, tak jak dzieci. To jest niesamowicie poruszające.
Z dziećmi to są raczej zabawne momenty, ale ze starszymi osobami – to są często chwile głębokiego wzruszenia. Bo widzę, że naprawdę tego chcą. I że mają odwagę, żeby się otworzyć, puścić kontrolę, pozwolić sobie na tę dziecięcą radość.
To też kwestia odwagi. U seniorów często pojawia się asekuracja – „a czy ja dam radę?”, „czy to dla mnie?”. W pewnym sensie zachowują się jak przedszkolaki – z rezerwą na początku, ale potem otwierają się z taką samą ciekawością.
Często pracuję też z osobami z niepełnosprawnościami – jeżdżę do różnych instytucji, prowadzę zajęcia w DPS-ach, brałam udział w projektach takich jak Kultura wrażliwa. I za każdym razem, kiedy widzę, że ktoś dotyka gliny, że może coś samodzielnie stworzyć – to jest dla mnie ogromna radość. To doświadczenie kontaktu z materią, tej cielesności, bycia „w tu i teraz” – to coś niezwykle wzruszającego, bez względu na wiek czy sprawność uczestników.

Otrzymałaś nagrodę Anioła Kultury za projekt realizowany w ramach fundacji Czuła Stodoła. Opowiedz, kiedy pojawił się pomysł jej założenia i jakie były Twoje pierwsze założenia.
DK: Tak jak wspominałam wcześniej – wszystko zaczęło się od miejsca. Stodoła po prostu była. Przez lata przyjaciele przyjeżdżali i powtarzali: „Tu musisz coś robić, to miejsce ma ogromny potencjał”. I rzeczywiście – to we mnie dojrzewało, ale musiał przyjść impuls. Miałam też wtedy w życiu różne perturbacje, osobiste i zawodowe – musiały się poukładać, zanim mogłam zrobić kolejny krok. Myślę, że każda rzecz ma swój czas. U mnie ten czas przyszedł… w pandemii. To właśnie wtedy wykrystalizował się pomysł prowadzenia tutaj warsztatów.
Fundację założyłam, bo chciałam wszystko uporządkować formalnie. A jej nazwę – Czuła Stodoła – zaczerpnęłam z mowy noblowskiej Olgi Tokarczuk i pojęcia „czułego narratora”. Zrobiłam wtedy całą mapę skojarzeń, szukałam dobrej nazwy, i nagle ten motyw czułości – nie miłości, ale właśnie czułości – okazał się kluczowy. Bo to jest coś, czym możemy się dzielić na wielu poziomach.
Pomyślałam sobie wtedy: jak to, stodoła może być czuła? Kamień, drewno, stół? A jednak – tak. To może być czuła przestrzeń spotkań. I tak właśnie chciałam, żeby działała fundacja.
Stodoła naprawdę nosi w sobie historię związaną z ogniem. Najprawdopodobniej została zbudowana z rozebranych pieców do wypalania wapna. Tutejsze tereny są pełne wapienników – wystarczy spojrzeć na kamienie. Pan dr Stanisław Garlicki, który pisał przewodnik po Płazie i teraz pracuje nad kolejną książką, odwiedził mnie i powiedział: „Ta stodoła ma coś szczególnego. Te kamienie są przepalone, ale nie w jednym miejscu – są porozrzucane, to znaczy, że pochodzą z rozbiórki”.
I rzeczywiście – widać to. My sami niczego tu nie przebudowywaliśmy. Belki są oryginalne, jedynie dach był remontowany, bo był w fatalnym stanie. A skoro już o dachu mowa… To jest cała osobna historia. Nie miałam wtedy możliwości, żeby zrobić pełne odeskowanie, więc pojawił się pomysł folii paroprzepuszczalnej. Problem w tym, że większość z nich jest brzydka, z nadrukami. A ja chciałam, żeby to było estetyczne. Fachowiec się śmiał, że pierwszy raz w życiu ktoś mu każe dobierać folię pod względem koloru! W końcu wybrałam taką, która przypomina naturalną tekturę – i dzisiaj wygląda to dobrze.

Wracając do samej stodoły i kamieni – myślę, że na 100% pochodzi z rozebranych wapienników. Nawet na tej drodze obok można jeszcze znaleźć ich pozostałości. Tutaj, w Płazie i okolicznych wsiach, można jeszcze spotkać tego typu stare stodoły.
I do czego zmierzam? Do tej niesamowitej symboliki – bo w tej stodole naprawdę czuć energię ognia. Kiedy zaczęliśmy prowadzić projekt „Płonie Stodoła”, zorientowaliśmy się, że to nie jest przypadek. Że to miejsce w pewnym sensie zamyka krąg. Kiedyś wypalano w tych kamieniach wapno, teraz znowu ogień wraca – przez warsztaty, wypalanie ceramiki, spotkania wokół gliny.
I myślę sobie, że tak właśnie miało być. Że ta stodoła była pisana do czegoś więcej – i to „więcej” właśnie się wydarza. To miejsce ma swoją historię i energię – a teraz ma też nową funkcję. Jest przestrzenią spotkań, tworzenia i wzruszeń.
RZEMIOSŁO JAKO FORMA KULTURY
Garncarstwo to dziś jedno z niemal zanikających rzemiosł. Dlaczego Twoim zdaniem takie tradycyjne techniki odchodzą w zapomnienie?
DK: To zdecydowanie zawód ginący. Garncarstwo, podobnie jak kowalstwo czy szewstwo, było kiedyś absolutnie codziennym zawodem. Każda wieś, każde miasteczko miało swojego garncarza. To nie było nic wyjątkowego – po prostu trzeba było mieć naczynia, w których można gotować, trzeba było w czymś chodzić, trzeba było podkuć konia.
A potem przyszła rewolucja przemysłowa. Wraz z nią – metal, plastik, blacha, fabryki. I naturalnie – te wyroby rzemiosła przestały być potrzebne. Przestały być opłacalne. W wielu przypadkach po prostu straciły rację bytu, bo rynek zalały tanie, masowe produkty.
Dziś, po latach życia w tej nadprodukcji, mam wrażenie, że powoli wracamy do rękodzieła. Coraz więcej osób dostrzega wartość w tym, co naturalne, lokalne, robione ręcznie. Mamy coraz większą świadomość ekologiczną.
Ja bardzo dbam o to, by wszystko, co robię, było zgodne z duchem zero waste. Pakuję ceramikę w materiały, które już mam – używam np. bąbelkowej folii, którą przynoszą mi znajomi albo klienci. Jeśli ktoś chce coś na prezent – jasne, mogę zapakować ładniej, ale generalnie staram się nie generować kolejnych śmieci.
Ale ten powrót do rzemiosła wcale nie jest prosty. Tego rodzaju świadomość nadal mają tylko nieliczne grupy – często te, które po prostu mogą sobie na to pozwolić finansowo. Bo rękodzieło kosztuje. A masowe, plastikowe rzeczy są tanie i wszechobecne.
Bardzo mnie też niepokoi inny trend – udawanie rękodzieła. Dziś w marketach można kupić „ręcznie wyglądające” kubki, krzywe miski, które tak naprawdę są robione z formy w fabryce. To nie są przedmioty wykonane przez człowieka, tylko maszyny, które mają imitować ludzki dotyk. I to jest niebezpieczne – bo nagradzamy coś, co nie jest autentyczne.

Ludzie często nie zdają sobie sprawy, ile pracy kryje się za rzemieślniczym procesem twórczym.
DK: A skąd mieliby wiedzieć? Jeśli ktoś do mnie przychodzi, to staram się to pokazać, opowiedzieć – że trzeba glinę przygotować, że jest pierwszy wypał, potem szkliwienie, drugi wypał… Że jeśli coś robię na zamówienie, to potrzebuję minimum dwóch, trzech tygodni, żeby cały proces przeprowadzić. I wtedy dopiero pojawia się zrozumienie: dlaczego to tyle kosztuje. Ale bez tej wiedzy – rękodzieło wciąż wydaje się wielu osobom „za drogie”.
Twoje produkty powstają w małych seriach, nie masowo. Czy poradziłabyś sobie, gdyby przyszło większe zamówienie?
DK: Wiesz, to zupełnie inna skala i zasada pracy. Oczywiście – mogłabym zrobić więcej, ale to zawsze ma swoje fizyczne ograniczenia. Pracuję ręcznie, przy kole garncarskim, w wodzie – więc po prostu moje dłonie po jakimś czasie potrzebują przerwy. Skóra się rozmiękcza, paznokcie się poddają. Mam swoje systemy – pracuję partiami, po kilkanaście sztuk, bo mam też ograniczoną liczbę podkładek, na których toczę. I potem – pauza. Tego nie da się przyspieszyć.
Poza tym myślę, że jeszcze jedna rzecz bardzo wpłynęła na zanik takich rzemiosł jak garncarstwo. To brak przekazu międzypokoleniowego. Dawniej umiejętności i zawody przechodziły z rodziców na dzieci – garncarz uczył syna, szewc – córkę. A dziś? Tego nie ma. I trudno się dziwić – bo przecież nie każdy, kto urodził się w rodzinie ślusarzy, będzie chciał być ślusarzem.
Wychowujemy teraz dzieci w duchu wolności wyboru. I to dobrze, ale… mam wrażenie, że poszliśmy w tym trochę za daleko. My – jako pokolenie rodziców – powiedzieliśmy dzieciom, że mogą wszystko. Że wszystko jest możliwe, że wystarczy chcieć. A to przecież nieprawda. I mam poczucie, że właśnie z tego – z tej niezgodności między obietnicą a rzeczywistością – bierze się często ich lęk, wypalenie, depresja. Bo świat jednak nie daje wszystkiego. Nie wszystko się udaje.

I nie wszystko jest dla każdego.
DK: Dlatego moje spotkania z młodzieżą mają przede wszystkim jeden cel — pokazać im, że to, co mają wokół siebie, w ich lokalnej przestrzeni, to nie balast, tylko potencjał. Często nadaję tym zajęciom właśnie taki tytuł: „Jak przekuć pasję w pomysł na życie?”. Bo to o to chodzi — nie o to, żeby wszyscy zostali garncarzami czy odtwórcami tradycji. Ale żeby zobaczyli, że mogą czerpać z tego, co już mają pod ręką.
Jeżdżę z taką walizeczką – pełną dawnych przedmiotów, narzędzi, opowieści. Pokazuję je jako bazę. Mówię: „Zobaczcie, to jest punkt wyjścia. Nie musicie tego kopiować 1:1. Ale możecie zainspirować się, przetworzyć to po swojemu, nadać temu nowe znaczenie”. Często powtarzam im: nie musicie uciekać do miasta. Możecie tu, lokalnie, budować coś swojego. Wystarczy się dobrze rozejrzeć.
Ja sama przecież też nie kopiuję tradycji — szukając własnej ścieżki, zaczęłam tworzyć rzeczy, które łączą różne kultury. Bo dziś żyjemy w świecie, który jest globalny, zróżnicowany, wielogłosowy. Jesteśmy zanurzeni w multikulturowości i musimy umieć to twórczo połączyć. Z szacunkiem — ale też z odwagą do interpretacji.
I to staram się młodym ludziom pokazać: że można przekuć pasję w działanie. W życie. A lokalność nie musi być ograniczeniem — wręcz przeciwnie. To może być siła.
Czy zastanawiałaś się kiedyś, jakie znaczenie – nie tylko praktyczne, ale i symboliczne – miały naczynia gliniane w tradycyjnych społecznościach? Czy to w ogóle badałaś?
DK: Wiesz, w naszych lokalnych, tradycyjnych społecznościach gliniane naczynia miały absolutnie podstawowe znaczenie. To był codzienny, niezbędny przedmiot – służył do przechowywania, gotowania, fermentowania. Bez nich trudno było sobie wyobrazić dom. Ale oczywiście, że niosły też znaczenie symboliczne czy religijne. I tu wchodzimy w obszary antropologii kultury.
Ja sama nie specjalizuję się w badaniach stricte archeologicznych czy etnograficznych, ale studiowałam kierunek, który łączył te perspektywy – to się czasem nazywa etnologia, czasem antropologia kulturowa, a czasem etnografia. Różne nazwy, ale sedno to samo: uczy się nas, jak patrzeć na kulturę, jak ją rozumieć i analizować.
Nie jesteśmy oczywiście encyklopedią wzorów kaszubskich czy podhalańskich (śmiech). Takie rzeczy to już są wąskie specjalizacje. Ale pewne narzędzia do rozumienia znaczeń – także tych związanych z glinianymi naczyniami – mamy.
Wiedzę pogłębiam głównie dzięki osobom, które są dla mnie autorytetami. Mam taką bliską przyjaciółkę – etnografkę, która zna się znakomicie na lokalnym wzornictwie i historii garncarstwa, zwłaszcza tu, w naszym regionie. Bardzo wiele się od niej nauczyłam. A drugim źródłem wiedzy był mój mistrz, pan Jerzy – sam wykonywał tradycyjne naczynia i opowiadał mi nie tylko o ich funkcji, ale i o całym tle – o tym, do czego konkretnie służyły, jakie miały znaczenie, jak się zmieniały z czasem.
Więc ta wiedza do mnie przychodzi – przez ludzi, przez rozmowę, przez doświadczenie. I to chyba najcenniejszy sposób uczenia się.

Ale wygląda na to, że bardziej niż badania naukowe interesuje Cię edukacja i popularyzowanie garncarstwa. Nie myślałaś, żeby wrócić do pracy naukowej?
DK: Nie, raczej nie. Zdecydowanie bliżej mi do działania niż do akademickiego badania.
Oczywiście, bardzo cenię wiedzę i uważam, że to ważne, żeby garncarstwo nie zniknęło również z opracowań naukowych. Dlatego czasem współpracuję z moją przyjaciółką Agnieszką – robimy wspólnie projekty, które trochę łączą te dwa światy: wiedzy i praktyki.
Ale prawda jest taka, że zwyczajnie brakuje mi na to czasu. Mam dużo pracy przy warsztatach, prowadzeniu fundacji, tworzeniu… I to jest przestrzeń, w której czuję się najlepiej.
Aktualnie jest coraz mniej osób takich jak Ty, które uczą, by rzemiosło nie zanikło.
DK: To bez dwóch zdań bardzo potrzebne. Uważam, że to już ostatni moment, bo takich ludzi jest coraz mniej… Na przykład pan Stanisław Matyasik, który był u nas w Liszkach, zmarł cztery lata temu, czy Jan Głuszek z Brodeł kilka lat wcześniej. Tradycyjnych garncarzy jest już niewielu i dlatego pan Jerzy Mika jest tak dla mnie ważny.
Lubię pracę z ludźmi, zwłaszcza z dziećmi, bo kontakt z nimi mnie nie stresuje – wręcz przeciwnie, sprawia mi radość. Kiedy do mnie przychodzą, wszyscy są uśmiechnięci, a to daje mi naprawdę dużo satysfakcji.
Zarażasz twórczością i dobrą energią – i tak ma być! 🙂
DK: To wszystko naprawdę się ze sobą łączy. Dla mnie było niesamowite, kiedy przeniosłam się tutaj i zaczęłam działać — widziałam, jak wieś się ożywia, a ludzie z taką energią do mnie spływali. To było fantastyczne! Poznałam tylu wspaniałych ludzi z lokalnych okolic. Kraków to oczywiście wielka studnia kultury, piękna, choć trochę anonimowa, ale mam wrażenie, że to tutaj dzieje się więcej, jeśli chodzi o prawdziwe, międzyludzkie spotkania.
W Krakowie wszyscy się gdzieś mijają, kultura jest wszędzie, ale trochę bezosobowa. Tu natomiast ludzie naprawdę chcą być z Tobą na chwilę, przyjeżdżają, rozmawiają, są zainteresowani — i to jest po prostu cudowne.

Podkreślasz, że praca z gliną uczy cierpliwości i pokory. Czego jeszcze?
DK: Przede wszystkim pokory — bo nie zawsze wszystko idzie tak, jak byśmy chcieli. To praca pełna wyzwań i wielu drobnych porażek. Na szczęście nie miałam żadnych spektakularnych wpadek, jak eksplozje w piecu czy większe katastrofy. Zdarza się co prawda, że coś się zleje na płytę lub trzeba coś skuć, szczególnie gdy za bardzo eksperymentuję ze szkliwami, ale to normalna część procesu.
Masz jakieś artystyczne marzenie, które wciąż czeka na realizację?
DK: Oczywiście, mam. Traktuję marzenia trochę jak plan do realizacji, oddalony w czasie. Najbardziej zależy mi na tym, by nigdy nie ustać w poszukiwaniach – wciąż odkrywać kolejne tajemnice, które skrywa garncarstwo.
Doroto, dziękujemy Ci za to spotkanie i niezwykłą rozmowę. Za to, że otworzyłaś przed nami drzwi do swojego świata, pełnego pasji i twórczej energii. Twoje podejście do garncarstwa — łączenie szacunku dla dawnych technik z nowoczesnym spojrzeniem — naprawdę nas poruszyło. Jesteśmy wdzięczni, że mogliśmy poznać nie tylko tajniki Twojej pracy, ale także Twoje refleksje na temat wartości rękodzieła we współczesnym świecie. Twoje słowa inspirują nas do realizowania marzeń i poszukiwania autentyczności w tym, co robimy. Życzymy Ci nieustającej radości tworzenia, wielu kolejnych projektów oraz aby Czuła Stodoła tętniła życiem i twórczą atmosferą przez wiele lat!
Wywiad przeprowadzony w lipcu 2025 r. w Płazie, w Czułej Stodole, pod Krakowem.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Fotografie: Bartosz Cygan / Rzeczy Piękne
Comments: no replies