Koronczarstwo jest prawdziwą pasją i potrzebą Justyny Łukaszewskiej-Haberkowej, która z wykształcenia jest filologiem klasycznym i historykiem kultury oraz doktorem habilitowanym historii. Pochodzi z twórczej rodziny, w której kobiety od pokoleń zajmują się szyciem, haftem i dzierganiem. Justyna podkreśla, że pasja koronczarska kształtuje charakter, ucząc cierpliwości, systematyczności i chęci do działania twórczego.
Justyno, pochodzisz z twórczej rodziny, w której kobiety od pokoleń zajmują się rękodziełem. Opowiedz o swoich przodkach.
Justyna Łukaszewska-Haberkowa: To będzie długa opowieść. Mam pewną trudność z przekazem pokoleniowym i opisaniem go, ponieważ wychowałam się w bardzo twórczej rodzinie. Mój tata był artystą malarzem, choć uprawiał także inne techniki, np. grafikę. Jako dziecko uwielbiałam podpatrywać i uczyć się tych rozmaitych technik, np. przygotowania podkładu i gruntowania podobrazia, ucierania farb – zwłaszcza tempery kazeinowej. Na zapach mojego dzieciństwa w dużej mierze składała się mieszanka spoiw z pracowni ojca. Do dzisiaj odróżniam na nos werniksy, spoiwa i niektóre barwniki. Jednak ta postać sztuki pozostała poza mną – od dziecka wolałam szydełkować i lepić. Tak przynajmniej mówi moja mama.
Z kolei moja mama jest historykiem sztuki i odkąd pamiętam szyła i zajmowała się działalnością twórczą. Nawet pierniki i ciasteczka miewały u nas formy artystyczne, nie mówiąc o innych, bardziej poważnych rzeczach. W latach mojego dzieciństwa mama szyła ze względu na ogólną sytuację, ale chyba także ze względu na potrzeby własne.
Rozumiem, że tradycja rękodzielnicza w Twojej rodzinie była w rękach kobiet.
JŁ-H: Mama mojej mamy, babcia Zosia, przez pewien czas zarabiała na życie dziewiarstwem. Najpierw w latach powojennych, a potem przez kilka lat, gdy zajmowała się wychowywaniem dzieci. Mama niechętnie wspomina ten czas, ponieważ jako mała dziewczynka musiała zszywać swetry i chować nitki, czyli wykańczać to, co babcia zrobiła na drutach lub na maszynie dziewiarskiej. Babcia wykonywała swetry z kolorowymi karczkami, chyba dla „Cepelii”, wcześniej rękawice z wrabianymi wzorami. Naturalnie ja tego nie pamiętam. W tym czasie pomagała też swoim koleżankom i rozliczała im swetry według próbek. Zarabiały w ten sposób na życie – wiele z nich miało za sobą tzw. trudną przeszłość. Większość z nich w czasie i po wojnie działała w konspiracji. W PRL-u miały trudności ze znalezieniem pracy, sytuacją finansową i rodzinną, etc. Wykonywały swetry na zamówienie i dla celów własnych.
Babcia dużo haftowała. W czasach, które ogarniam pamięcią, spotykała się z koleżankami i rozmawiały o wyliczeniach swetrów i sama zawsze planowała kolejne udziergi dla poszczególnych członków rodziny. Najczęściej dla wnuków, bo dzieci szybko rosną i wyrastają z ubrań.
Z kolei prababcia, której nie pamiętam, wybitnie cerowała. Umiała także haftować, bo to należało to ówczesnego kanonu wykształcenia, ale chyba tego nie lubiła – w przeciwieństwie do swojej starszej siostry, cioci Stasi. Ta haftowała pięknie i starannie. Zachowało się kilka przykładów, są wybitne. Obie urodziły się pod koniec XIX w.
Nie pamiętam, żeby druga babcia, krakowska i bronowicka, realizowała się twórczo poprzez rękodzieło. Nie licząc spraw koniecznych. Była za to wybitnym pedagogiem, przez lata pracowała w kuratorium jako osoba odpowiedzialna za szkoły zawodowe. Uważała, że umiejętności rzemieślnicze i praca ręczna są ważne. Pomagała wielu osobom wyjść na ludzi.
Pierwszą techniką rękodzielniczą, której się nauczyłaś, było…
JŁ-H: Paradoksalnie zaczynałam od technik, których dzisiaj nie lubię lub wykonuję rzadko, czyli od szydełka i haftu. Pamiętam bawełnianą nitkę, na której jako pięciolatka zaczynałam łańcuszek. Potem z tej włóczki mieliśmy w domu łapki kuchenne. Była szara i zgrzebna. Gdzieś jeszcze mam wyhaftowaną krowę i muminka. Innych prac zwyczajnie nie pamiętam.
Co do zasady, to pierwsze szlify rękodzielnicze otrzymałam od mamy, ale zaraz przejęła mnie babcia, którą cieszyły moje zainteresowania. Nauczyła mnie pleść sznurki, dzięki niej poznałam także makramę i kilka innych technik. Babcia zaczęła studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, kierunek nazywał się wówczas „Wzornictwo przemysłowe”, ale ich nie skończyła ze względów zdrowotnych i historycznych. Pasja i zainteresowanie pozostało w niej jednak na zawsze. Pierwszy „duży” sweter (nie liczę niezliczonych ubranek dla zabawek, szalików i czapek) zrobiłam chyba w szóstej klasie szkoły podstawowej. Był w naturalnym kolorze wełny, z warkoczami. Inny bardzo wczesny był szary, prosty, z kolorowymi paskami: wykorzystałam resztki włóczek, które dostałam od babci i szarą wełnę, zapewne mieszankę, którą dostałam od mamy.
Czy Twoja babcia lub mama znały technikę koronki klockowej?
JŁ-H: Żadna z pań w mojej rodzinie nie wykonywała koronek klockowych, zapewne z tego powodu, że nie miała takich możliwości. Natomiast zarówno babcia jak i mama zawsze wyrażały się o tej technice z największym uznaniem. Twórcze potrzeby miało i realizuje także młodsze rodzeństwo mojej mamy: wujek, dziewiarz jak się patrzy, jest utytułowanym budowniczym modeli pływających, a ciocia szydełkuje.
Notabene panowie, choć – jak dziadek Antoni – nie mieli szczególnych uzdolnień manualnych, wspierali działalność kobiet w rodzinie. Od dziadka Antoniego dostałam np. warsztat tkacki. To on jako pierwszy kupił babci elektryczną maszynę do szycia marki „Husqvarna”, a potem tłumaczył instrukcje i wysyłał do producenta, by ten wydał je po polsku. Mnie wspiera mój mąż Jakub.
Wiem, że lubisz też dziewiarstwo.
JŁ-H: Tak. Zdecydowanie. Jak wspomniałam wcześniej, babcia była tytanem pracy dziewiarskiej. W sumie muszę przyznać, że przez wiele lat druty były moim nieodłącznym towarzyszem: można było je zabrać ze sobą wszędzie. Większość gotowych wzorów wymaga użycia konkretnej i ściśle określonej włóczki. Ja prawie nigdy nie miałam takiej, która odpowiadała temu, co mnie urzekło, jakiemuś wzorowi lub fasonowi. W związku z tym wymyślałam swoje wzory, na początku szukałam nawet jakiegoś wsparcia technologicznego (np. w szkole podstawowej prosiłam sąsiadkę, żeby przetłumaczyła z niemieckiego jakiś schemat), ale nie zawsze rezultaty były interesujące.
W ogóle wykonywanie jakiejś pracy ręcznej jest dla mnie tyleż potrzebą, co koniecznością. Nie umiem wyobrazić sobie życia bez pracy manualnej. Jeszcze w szkole podstawowej starałam się łączyć różne zajęcia, np. czytałam lekturę i robiłam na drutach. Może nie lubię szydełka z tego względu, że ta technika wymaga pewnej wyłączności. Podobnie jest w przypadku koronek. Jednak czas, który spędzam przy warsztacie i wałku, traktuję inaczej. Zwykle nad koronką, którą wykonuję, spędzam dużo czasu, zanim przypnę ją na wałek: czy to ze względu na dobór nici, czy częściej ze względu na wzór. Bywa tak, że za pewne wzory i ich wykonanie zabieram się po wielu miesiącach od pierwszego pomysłu: najczęściej znajduję jakiś dawny fragment albo element wzoru, który nie daje mi spokoju. Staram się go czy to odtworzyć (np. na podstawie starego rysunku, kalki albo zdjęcia), czy to na nowo wymyślić. To chyba też moja cecha osobowa.
Kto i kiedy nauczył Cię techniki wyplatania koronek?
JŁ-H: Koronki klockowe poznałam chyba na drugim roku studiów (rok 1998?): wracając od dentysty zauważyłam ogłoszenie o kursie klockowym, który był organizowany w YMCA przy Krowoderskiej. Żeby w nim uczestniczyć, trzeba było opłacić cały semestr zajęć, co stanowiło dla mnie duży wydatek. Poza tym kurs trwał kilka godzin, odbywał się we czwartki popołudniu, a ja byłam wówczas bardzo zajętą studentką filologii. Postanowiłam zainwestować w siebie i dla przyjemności. Zajęcia prowadziła Jadwiga Węgorek, ale na większość spotkań przychodziła także Olga Szerauc, osoba bardzo zasłużona i wtedy już podeszła w latach. Przez warsztaty przewinęło się kilka koleżanek, które znam do dzisiaj.
Z koronkami klockowymi był też problem techniczny: w tych czasach znacznie trudniej niż dzisiaj zdobywało się materiały. Rodzina pomogła mi przygotować wałek: mama uszyła worek do noszenia go na zajęcia z materiału, który wyszyła babcia, ale ponieważ wzór wyszedł krzywo, nikt go nie wykorzystał w innym celu. Mama także pożyczyła dla mnie drewniane klocki z kapturkami: prawdziwe, subtelne i bardzo charakterystyczne. Niestety, Jadwiga nie umiała się posługiwać takimi klockami, a ja tym bardziej, więc musiałam kupić komplet innych. Te natomiast były toporne, bardzo ciężkie i brzydkie. To mnie trochę zniechęciło do chodzenia na zajęcia, ale nie do pracy.
Kiedy zaczęłaś samodzielnie robić koronki klockowe?
JŁ-H: Musimy rozróżnić dwie kwestie natury terminologicznej: koronki każda osoba wykonuje samodzielnie. Pewnie masz na myśli własne wzory. I tu odpowiem: właściwie od razu. Nie interesowało mnie nigdy odtwarzanie tego, co ktoś wymyślił. Męczyło mnie też to, że wszystkie panie uczące się na warsztatach miały robić to samo. A ja nieustannie szukałam czegoś innego: przynosiłam koronki, zdjęcia i wzory i pytałam, jak zrobić ten czy inny element. I w drugą stronę: pamiętam, że na nudnych wykładach rysowałam wzory. Niektóre potem nawet wykonałam.
Czym ujmuje Cię ta technika rękodzielnicza?
JŁ-H: Wszystkim! To jest ocean możliwości i kosmos twórczych inspiracji! Nie ma tu żadnych czarnych dziur – chyba że takie, które wynikają z moich technicznych niedociągnięć. Jest bardzo wymagająca technicznie: nie ma trudniejszej techniki. Wymaga dużo czasu i bardzo dobrej organizacji pracy. Na pewnym etapie wymaga także wyobraźni geometrycznej. Poza tym, zupełnie z innej strony, jest wyjątkowo subtelna.
Z jakich nici wykonujesz swoje koronki?
JŁ-H: Nie korzystam z zasady ze sztucznych tj. poliestrowych. Poza tym wykorzystuję wszystkie naturalne: wełnę z ograniczeniem, bo wełniane koronki najlepiej wychodzą na drutach. Lubię nici lniane. Właściwie większość prac wykonuję z nici lnianych, dzisiaj są dostępne nawet polskiej produkcji (za to tylko jeden rodzaj), sporadycznie z kordonka i gimpu. W zeszłym roku zaczęłam też eksperymenty z innymi materiałami, np. z drutem.
Oglądałam Twoje prace i widzę, że masz bardzo twórcze podejście do koronczarstwa. Dlaczego odeszłaś od tradycyjnych wzorów i robisz własne interpretacje koronek?
JŁ-H: Jak wspomniałam wyżej: nudzi mnie powielanie wzorów. To moja cecha osobowa: w innych aspektach także jestem hipsterem! Poza tym lubię poznawać arkana sztuki i rzemiosła w perspektywie historycznej. A dawniej nie było, albo było niewiele, gotowych wzorów. Każdy, kto coś robił, musiał być samodzielny pod każdym względem. To tak, jak z ucieraniem farb: malarz musiał wiedzieć, jak przygotować spoiwa, podobrazia i całą resztę warsztatu.
Wspomniałam też o dostępnych niciach i materiałach: w pewnym sensie dostępność środków określa możliwości twórcy. Niekiedy łatwiej jest wymyślić coś twórczego ze względu na to, co masz pod ręką, np. nici lub materiał.
Prowadzisz własne wzorniki?
JŁ-H: Tak. To poniekąd naturalne. W dzisiejszych czasach są nawet specjalne programy, które pomagają tworzyć wzory. W skrócie tłumacząc są oparte na pewnych schematach i gotowych rozwiązaniach. Już wiesz, jaki jest mój stosunek do schematów. Tych najbardziej artystycznych koronek nie da się zaprojektować według szablonów. Mam wiele pomysłów, które zapisuję i szkicuję w zeszycie. Czekają na swój czas.
Czy poszukujesz nowych pomysłów zastosowań koronki, czy wolisz wykorzystywać jej funkcję tradycyjnie?
JŁ-H: Nie wiem, czy żyjąc w dzisiejszych realiach, można podtrzymać tradycyjne zastosowanie koronki, podobnie jak innych elementów rzemiosła. Chodzi o to, że najpiękniejsze historyczne przykłady koronek, które dzisiaj znamy, są z naszej perspektywy zupełnie nie funkcjonalne: np. mantylka, czoło w czepcu, wykończenie ornatu, itp. Niektóre inne, jak np. serwetka na stół w pokoju gościnnym czy kołnierzyk do tradycyjnej bluzki, udaje się jakoś przemycić. Poszukiwanie nowych form zastosowania, jak np. dość popularne oprawianie koronek w ramki i wieszanie ich w charakterze obrazów, jest dobrym pomysłem i odpowiedzią na zmieniające się potrzeby. Staram się dryfować między tymi zastosowaniami. Nie jestem radykałem ani postępowcem.
Wyobraź sobie np. stołówkę szkolną lub nawet codzienny serwis obiadowy dla rodziny z trójką dzieci, z zastawą wykonaną na kole metodą tradycyjną, najlepiej przez ojca tej rodziny. Albo matkę rodziny, która wszystkie swoje dzieci ubiera w to, co sama wykona, a wcześniej przygotuje do tego materiał, począwszy od zgromadzenia wełny i wyhodowania lnu. To przykład dość drastyczny i obrazowy.
Czy pasja do koronczarstwa wpływa na Twoją pracę zawodową?
JŁ-H: Oczywiście. Przez wiele lat pracowałam jako akademik i uczyłam o dziedzictwie kulturowym, głównie z perspektywy nauk o kulturze. W naukach o kulturze wiele mówi się o interpretacji przez sztukę. O ile w badaniach naukowych ciężko jest uzasadnić wykorzystanie tego rodzaju metodologii, o tyle w odbiorze dziedzictwa kulturowego, tj. sztuki i rzemiosła, takie ujęcie jest bardziej, może nawet najbardziej, naturalne. W końcu gdyby nie było kultury, nie byłoby żadnego świadectwa rozwoju człowieka i jego twórczości. To ujęcie, które powoli zanika. Na przykład: muzeum, zgodnie z obowiązującą definicją prawną, to „jednostka organizacyjną nienastawioną na osiąganie zysku, której celem jest (…) informowanie o wartościach (…) kształtowanie wrażliwości poznawczej (…)”. W praktyce każda z placówek szczyci się głównie przepustowością, ilością zwiedzających i zyskiem, który przynosi. Obiekt i związana z nim opowieść nie przebije się przez ten nurt – podobno wartki – odbiorców. Z kolei odbiorca nie poczuje więzi emocjonalnej z treściami i przedmiotami, jeśli tylko wysłucha informacji na temat ich dużej wartości. Będzie chciał je chronić dla następnych pokoleń dopiero wtedy, kiedy je zrozumie i doceni, czyli wtedy gdy ktoś w przystępny sposób mu je przedstawi. Najlepiej, gdyby sam mógł też coś samodzielnie wykonać.
W koronczarstwie pierwszy etap pracy, tzn. koncepcyjny i najbardziej twórczy, kojarzy mi się i w jakiś naturalny sposób łączy z teorią dziedzictwa i praktyk interpretacyjnych Freemana Tildena. Tilden w zasadzie jako pierwszy podjął próbę usystematyzowania praktyk interpretacyjnych. Napisał przełomową książkę pt. „InterpretingOurHeritage”, która miała przede wszystkim pomagać pracownikom parków narodowych i miejsc pamięci historycznej. Zawarł w niej sześć zasad interpretacji, wszystkich nie będę tutaj przytaczać. Dla mnie szczególnie ważne są dwie: pierwsza (Interpretacja będzie jałowa, jeśli nie połączy tego, co prezentuje lub opisuje, z osobowością i doświadczeniem odbiorcy). Parafraza i trzecia (Interpretacja jest sztuką obejmującą wiele dziedzin. Każdej zaś sztuki do pewnego stopnia można się nauczyć).
Wykonywanie koronek jako element dziedzictwa kultury niematerialnej, zgodnie z zasadami Tildena, stanowi dla mnie sposób przedstawienia dziedzictwa w sposób przystępny dla odbiorcy i zarazem popularyzację tej umiejętności. Z konieczności jest to innowacyjna metoda wyjaśniania przeszłości: za każdym wzorem kryje się jakaś historia, czy to osoby (najczęściej), która ją wykonała, czy to okoliczności lub pewnej tradycji. Bywa też tak, że zainteresowania i umiejętności z tego zakresu pozwalają opowiedzieć coś o osobach od lat nieżyjących, wyjaśnić jakieś prawidłowości lub – najzwyczajniej – lepiej zrozumieć wydarzenia. Staram się też, żeby moje koronki były kolorowe i ładne, by odbiorca (najczęściej ktoś, komu ją dam) poczuł więź emocjonalną z przekazem i umiejętnością. A potem starał się poznać historię, którą ze sobą niosą. To z kolei nawiązuje do narracji – też jako metody przekazywania i naukowej.
Jak doskonalisz swój warsztat i poszerzasz zakres swoich umiejętności rękodzielniczych?
JŁ-H: To naturalne w każdej umiejętności: z biegiem czasu warsztat się rozwija. Sporadycznie uczestniczę w kursach, przy czym w koronczarstwie najwięcej daje kontakt bezpośredni między uczniem i nauczycielem. Staram się wybierać takie kursy i szkolenia, które uczą mnie nowej techniki, a niekoniecznie wykonania konkretnego wzoru. Uczę się też sama: zbieram fachowe książki, nieustannie ćwiczę nowe sploty i rozwiązania techniczne. Cenię sobie także umiejętności moich koleżanek i jeszcze bardziej ich chęć dzielenia się wiedzą i umiejętnościami. Małgosia Grochola, Stasia Kuczyńska, Beatka Jarema i inne panie – każda pracuje nieco inaczej. W zakresie rysowania wzorów wiele nauczyłam się od Małgosi. Stasia z kolei jest estetką, a Beata ma naturalną zdolność przekazywania umiejętności.
Starałam się rozwijać warsztat także w perspektywie historycznej. Mama, ponieważ przez wiele lat pracowała w katalogu zabytków Krakowa, ma znakomite obycie w zbiorach historycznych mojego miasta. Jako osoba zainteresowana tkaninami pokazywała mi – najczęściej w klasztorach – przykłady koronek. Od ciotek i przyjaciółek mamy, np. Anny Prokopowicz, pożyczałam książki i oglądałam przykłady historyczne, pracowałam też jako konserwator tkanin. Inne panie, np. Anna Węglarska, przynosiły mi archiwalne pamiątki i zapiski swoich krewnych. Na ich podstawie rozpracowywałam wzory, szukałam wiadomości i rozwijałam się także pod innym względem. Poza tym zwiedzałam wystawy, szukałam inspiracji i wzorców…
Czy lubisz nauczać koronki innych?
JŁ-H: Pasjami. Każda lekcja i warsztat wymaga refleksji i przygotowania merytorycznego, co także bardzo lubię. Poza tym lubię proces nauczania jako taki. Ucząc koronki łączę te dwa elementy.
Czy bierzesz udział w konkursach rękodzielniczych?
JŁ-H: Sporadycznie. Czasami wysyłam prace do Bobowej i na inne festiwale. Jednak przygotowanie wzoru na tego rodzaju konkurs, nazwijmy go tradycyjnym, opiera się przede wszystkim na przygotowaniu schematu, w którym znajduje się możliwie dużo elementów. Praca powinna być też duża. Niekoniecznie musi być ładna. Zwykle biorę udział bez szczególnego entuzjazmu, często ze względów społecznych.
Akurat z perspektywy dziewiarskiej jest tutaj trochę łatwiej. Brałam też udział w konkursach dziewiarskich, w tym międzynarodowych – udało mi się opublikować kilka własnych wzorów.
Co daje Ci rękodzieło?
JŁ-H: Ojej. Bardzo trudne, osobiste pytanie. Rękodzieło określa mnie jako osobę pod względem artystycznym i twórczym. Jest moją naturalną potrzebą: niekoniecznie manifestem.
Ubolewam nad tym, że moje dziedzictwo i zarazem wszelka tradycja związana z rękodziełem, nie jest właściwie rozumiana i doceniona. Nie chodzi jednak tylko o moją działalność, ale pewną zasadę. Owszem, podobnie jak moje koleżanki, mam status twórcy ludowego, ale uważam, że ta forma przynależności akurat szkodzi prawdziwej twórczości. Twórca, w szczególności także wykształcony w sposób nieformalny, by mógł się utrzymać musi zrezygnować z własnej inwencji na rzecz pragmatyzmu. Istnieją kraje, w których mecenat państwowy prawdziwie docenia twórców rzemieślników, np. we Francji: państwo zobligowane jest do wykupienia najpiękniejszych prac koronczarek ze względu na to, że kontynuują wielowiekową tradycję z Alençon. Wprawdzie wykonanie takiej koronki zajmuje kilka miesięcy i lat, ale ich wykonawca czuje się prawdziwie doceniony i ma zapewniony jaki taki byt. W innych miejscach, np. na Cyprze, system prawny uwzględnia lokalne uwarunkowania i stwarza specyficzne udogodnienia oraz ochronę dla koronczarek i ich rodzin. Dzięki temu rodzina, która ma zapewniony pewien byt, może „oddelegować” kogoś do pracy, która ze względów oczywistych nie jest aż tak dochodowa, za to bardzo czasochłonna. W Polsce, niestety, to tak nie działa.
Czy powinniśmy uczyć rękodzieła dzieci od najmłodszych lat? Co mogłoby to dać?
JŁ-H: Tak, powinniśmy. Zresztą istnieje kilka metod wychowawczych, w których docenia się działalność manualną: pedagogika Steinerowska, szkoły Waldorfskie i Montessori. Dla mnie są trochę za bardzo tendencyjne: każda w swoim rodzaju. Rękodzieło rozwija umiejętności fizyczne, np. na etapie przedszkolnym małą motorykę, i wszelkie inne, jak cierpliwość. To akurat na każdym etapie życia! Poza tym kształtuje postawy i w naturalny sposób szacunek do człowieka. Nie będę tego rozwijać, bo wszystko wydaje mi się truizmem. Rękodzieło i praca ręczna kształtują człowieka od najwcześniejszych lat. Są niezbędnie potrzebne do rozwoju. Kropka.
Jak sądzisz, czy Twoja córka Joanna dopisze kiedyś kolejny rozdział historii rodzinnej stawiając pierwsze kroki w sztuce koronczarskiej?
JŁ-H: Szczerze mówiąc, nie sądzę. Zresztą nie oczekuję tego od żadnego z dzieci. Joanna ma dużą wiedzę i spore umiejętności dziewiarskie, koronczarskie także, ale ponieważ chodzi do średniej szkoły muzycznej, nie ma czasu na nic poza tym, co konieczne. Sporadycznie tylko w czasie wakacji. Synowie wymuszają na mnie pewną aktywność twórczą, za co bardzo jestem im wdzięczna. Krzysiek rysuje, uprawia grafikę i tworzy formy przestrzenne m.in. z papieru. Sam fakt, że potrzebuje pewnych materiałów i prosi o wsparcie stanowi dla mnie swoiste wyzwanie, choć – już o tym mówiłam – sama rysuję mało albo wcale. Natomiast z Antonim lepimy z gliny. Zwykle każde z nas osobno, ale mamy też prace, które wykonaliśmy wspólnie. Interesujące, że akurat oboje lubimy wiedzieć coś o technologii, więc eksperymentujemy także w glinie.
Wiem, że podejmujesz się trudnego zadania jakim jest reinterpretacja wzorów koronek, np. rekonstrukcji unikatowych przedwojennych wzorów. Dlaczego lubisz sięgać w przeszłość?
JŁ-H: Z kilku względów. Nie wiem, co tutaj jest najbardziej decydujące. Po pierwsze, rekonstrukcja jest ukłonem w stronę przeszłości. Po drugie, ze względów estetycznych: dawne wzory są bardzo piękne. Kiedyś na festiwalu w Bobowej spotkałam panie z Brugii, które przywiozły kilka zabytkowych koronek i o nich opowiadały, po czym powiedziały uczciwie, że nie są i nigdy nie były w stanie wykonać czegoś podobnego. A to nie były jakieś tam panie, tylko certyfikowane nauczycielki z dyplomem najwyższej klasy, specjalistki w swojej dziedzinie. Nawiasem mówiąc, są takie koronki, które zostały uznane przez UNESCO nie jako element dziedzictwa niematerialnego, tylko jako fizyczny przedmiot. Nie znam jednak nikogo, kto je odtwarza. Są zbyt skomplikowane i trudne.
Kto dla Ciebie jest autorytetem w dziedzinie koronki klockowej?
JŁ-H: To także trudne pytanie. Koronka klockowa ma swoją typologię i dzieli się na różne rodzaje, które najczęściej wiążą się z regionem geograficznym czy ośrodkiem koronczarskim. Właściwie każdy rodzaj ma kogoś, kto jest specjalistą z zakresu danej koronki, więc tych autorytetów z perspektywy technicznej mam kilka, m.in. UlrikeLöhr, Martina Kampmann, nauczycielki z Brugii i innych miejsc. Fascynuje mnie koronka w typie Cluny i jej współczesna interpretacja Cluny de Brioude, ale inne również, np. fińska i rosyjska. Historycznie natomiast szkoła wiedeńska i jej przedstawiciele z przełomu XIX i XX w., twórcy koronki w typie Bedford – Thomas Lester – i cała tradycja, projektanci związani ze szkołą techniczno-przemysłową w Pradze. Nazwiska niewiele tutaj powiedzą. W Polsce Karol Kłosowski. Współcześnie niektóre prace: nie wymienię jednej osoby.
Z wykształcenia jest filologiem klasycznym i historykiem kultury. Gdzie pracujesz i czym konkretnie się zajmujesz?
JŁ-H: Istotnie jestem filologiem: kolejne stopnie naukowe otrzymałam z literaturoznawstwa i historii. Przez wiele lat zajmowałam się historią kultury i jej nauczaniem. Teraz pracuję w oddziale Muzeum Narodowego: Bibliotece XX Czartoryskich. Moja praca nie jest, niestety twórcza, naukowa w minimalnym stopniu.
Kiedy przestałam chodzić na warsztaty koronczarskie, uczyłam się i pracowałam zawodowo. Powróciłam do koronek po kilku latach i z przytupem. Wtedy udało mi się w pewnym sensie połączyć moją działalność zawodową – przez wiele lat pracowałam na uczelni i nauczałam o dziedzictwie kulturowym z perspektywy naukowej – z twórczością własną. Dzisiaj to właściwie niemożliwe.
Należysz do Stowarzyszenia Koronczarek Ziemi Krakowskiej, które stara się podtrzymywać tradycję krakowskiej koronki klockowej wpisanej na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Na czy polega Twoja praca w tej organizacji?
JŁ-H: Kiedy okoliczności pozwoliły mi na powrót zająć się koronkami, krakowska koronka klockowa została wpisana na listę krajową niematerialnego dziedzictwa kultury. Okazało się, że jest potrzeba rozwoju. Powstało stowarzyszenie pań zajmujących się tym typem rękodzieła z Małopolsce. Przystąpiłam do niego. Potem koleżanki wybrały mnie na prezeskę, nawiązałam współpracę z Muzeum Krakowa, prowadzimy warsztaty w Centrum Interpretacji Dziedzictwa Niematerialnego i tak się to toczy. Jednak jest to w większości działalność oparta na wolontariacie.
W ciągu roku prowadzimy regularnie warsztaty: przychodzą także nowi adepci. W tym czasie pracujemy nad techniką i różnymi pomysłami. Zwieńczeniem jest zwykle wystawa: przez ostatnie lata udało mi się połączyć naszą pracę z Europejskimi Dniami Dziedzictwa. Na zajęciach powstają prace, które potem możemy pokazać na wystawie. W minionym roku naszykowałyśmy „Łąkę”, która otrzymała nagrodę na konkursie międzynarodowym. Staramy się także działań aktywnie we współpracy z Centrum Interpretacji na różne inne sposoby.
Jakie masz marzenie zawodowe?
JŁ-H: Serio? Chciałabym prowadzić kurs autorski – np. na wydziale artystycznym jakiejś uczelni lub na uczelni artystycznej – najchętniej koronczarstwa, choć inne techniki też bym udźwignęła. Nauczać technologii koronczarstwa i elementów historii w sposób sformalizowany rytmem edukacyjnym (np. jeden projekt na jeden semestr). Wspólnie z grupą uczniów lub studentów wymyślać, w tym projektować i realizować takie prace, które można pokazać gdzieś dalej, choćby na jakiejś wystawie międzynarodowej, czy – jak to kiedyś miało miejsce – światowej. Tak pracowali Karol Kłosowski, Thomas Leister i inni. To duży pomysł, ale pytałaś o marzenie zawodowe…
Czy możesz powiedzieć na koniec, czym dla Ciebie jest koronka klockowa?
JŁ-H: Koronka pozwala mi twórczo opowiedzieć o mnie jako osobie. Koronczarstwo jest moją prawdziwą pasją i potrzebą. Jako realistka nie miałam nigdy dość odwagi na to, by poświęcić się jedynie twórczości własnej, co w wypadku innych umiejętności bywa trudne, nie mówiąc o koronczarstwie. Dopiero w zeszłym roku odważyłam się zorganizować swoją pierwszą wystawę. Towarzyszyło jej wprawdzie wprowadzenie dotyczące koronki jako dziedzictwa kultury niematerialnej, ale to inna sprawa. Z biegiem czasu coraz bardziej doskwiera mi to, że nie mam więcej czasu na twórczość własną. Inna rzecz, że częściej pracuję nad wzorem ze względu na to, że istnieje jakaś potrzeba, np. trzeba wymyślić nową wystawę czy plan działalności warsztatów na cały rok. Myślę, że czas to zmienić.
Justyno, dziękuję za ciekawą, wielowątkową opowieść o Twojej pasji do koronki. Życzę Ci spełnienia marzeń zawodowych.
Wywiad zrealizowany na zlecenie Fundacji Burza Mózgów w ramach projektu „Kierpce, wianki, obwarzanki”.
Rozmowę przeprowadzono w lipcu 2024 r.
Prowadząca: Joanna Zawierucha-Gomułka
Fotografie: Bartosz Cygan
Korekta: Dorota Smoleń
Comments: no replies