„Wycinanki żydowskie nigdy nie były cięte nożyczkami. Dawniej był to nóż szewski i ja również próbowałam pracować tym narzędziem. Cięcie jest bardzo szlachetne, ale taki nóż szybko się tępi, trzeba go często ostrzyć na kawałku skóry. Nie jest to łatwe. Nóż szewski nie daje precyzji, ale linie cięcia są bardzo piękne, z charakterem, nieco zadziorne. Przerzuciłam się na japoński nóż firmy Olfa z wymiennymi ostrzami. Tnie precyzyjnie, co mi odpowiada”. W ten sposób podstawowe narzędzie swojej pracy przedstawia Pani Marta Gołąb, a kiedy tworzy wycinanki, nóż i jej dłoń stają się jednym. Serdecznie zapraszamy na spotkanie z naszym Gościem.
Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Artystką >
Rzeczy Piękne: Z okazji Pani narodzin ojciec podarował mamie niecodzienny prezent…
Marta Gołąb: Cztery owczarki podhalańskie!
Niezwykły prezent mężczyzny dla kobiety.
MG: Z księżyca wzięty! To właśnie jest nieokiełznana fantazja mojego ojca.
A mama stała twardo na ziemi?
MG: Teoretycznie, to znaczy ona uważała, że tak. Niby nie zajmowała się twórczością, ale na przykład układała przepiękne bukiety, wystarczyło jej parę suchych badylków i powstawała niezwykła dekoracja. Chciała być pianistką, nie wiem, co ją skłoniło do pójścia na medycynę.
Myślę o ludziach, którzy towarzyszyli Pani w życiu, pomagali rosnąć i rozwijać się.
MG: Moi rodzice studiowali medycynę w Krakowie, pobrali się zaraz po studiach, mogliby pracować tutaj, ale nie mieli gdzie mieszkać. Ojciec przeczytał anons, że jest oferta pracy dla młodego małżeństwa lekarzy na wsi w Gorcach. Wtedy to była dzika prowincja.
I podjęli wyzwanie?
MG: Romantyczne to było! Zakochani, młodzi, przygoda!… Byliśmy tam jednak samotną wyspą, inteligencka rodzina z książkami. To nas wyróżniało, nie bogactwo, bo rodzice byli biedni, ale ciekawe książki z różnych dziedzin. Dziadziu nauczył mnie czytać, miałam ambicję przeczytać je wszystkie.
Dom był piętrowy, przedwojenna willa należąca do parafii. Na parterze było nasze prywatne mieszkanie, a na górze szpitalik. Mama pracowała w tym szpitaliku, a ojciec jeździł po okolicy. Kiedy przyjechali, żeby objąć to miejsce, wyszła im naprzeciw młoda góralka, która powiedziała: „Witojcie, jestem Marysia sanitariuszka” – i to była moja ukochana niania Maryna, Maria Kwit. Pochodziła z artystycznej rodziny, była uzdolniona muzycznie i plastycznie: grała na organkach, śpiewała, tańczyła, miała niesamowity urok, a kiedy rozpuściła swoje kasztanowe włosy, to sięgały poniżej pasa. Zjawisko.
To cenne dla dziewczynki, kiedy może patrzeć na urodę kobiecą.
MG: Marzyłam, żeby mieć takie włosy. Kiedy je rozpuszczała wieczorem, to zakradałam się do jej pokoju i podziwiałam, to był rytuał. Niania uczyła mnie różnych rzeczy, na przykład jak robić kwiaty z bibuły i zdobić je brokatem z tłuczonych baniek choinkowych.
Bardzo poważnie musiała podchodzić do bycia z Panią.
MG: Któregoś dnia Maryna mówi: „Wiesz co, ja cię nauczę robić wycinanki, bo u nas przed wojną mamusia robili, tośmy mieli firanki”. Pokazała mi, jak zgiąć kartkę papieru na pół, a potem: „Przejedź paznokciem, bierz nożyczki i tnij”.
I ja mam jeszcze tę moją pierwszą wycinankę!
To pięknie, że została zachowana.
MG: Biała parzenica, serce pośrodku i dwa ptaszki dudki po bokach, bez rysowania, z głowy, wycięłam ją nożyczkami. Później Ojciec powiedział mi, że jest taki artysta Picasso, kupił mi papier kolorowy po to, żebym ja te ścinki abstrakcyjne (wtedy po raz pierwszy usłyszałam o abstrakcji), naklejała na kartkę i to będzie duża ekspresja.
Ile Pani miała wtedy lat?
MG: Mogłam mieć dziewięć.
Czy bliskim podobały się Pani prace?
MG: Tak, podziwiali moje wycinanki. A ja czułam w sobie wielki niepokój, który właściwie rozpływał się tylko wtedy, kiedy zajmowałam się działaniami manualnymi. Szyłam ubranka dla lalek, na przykład osiemnastowieczną suknię z rusztowaniem z drucika. Bardzo chciałam tkać, zrobiłam sobie minikrosienko na tekturce i muliną tworzyłam proste wzorki. Marzenie o tkactwie spełniło się, bo później już jako dorosła chodziłam na warsztaty tkackie i zaczęłam projektować własne, miniaturowe kompozycje. Nawet dostałam się na Triennale Tkaniny Miniaturowej w Angers, we Francji. Malowałam, rysowałam, ale chyba wycinanka była mi najbliższa, nie wiem dlaczego, nie umiem powiedzieć…
Czy te pierwsze wycinanki, które Pani tworzyła, powstawały na wzór czegoś, co pokazywała niania?
MG: Nie, wszystko z głowy, bez rysowania. Właściwie nie miałam wzorców wprost, nie znałam nikogo, kto by wycinał. Jak mi Maryna raz pokazała, to było coś tak fascynującego dla mnie, że tworzyłam wycinanki aż do matury.
A co Panią fascynowało? Na przykład, że dużo zależy od tego, jak poskłada się papier?
MG: Symetria, tak, robiłam wycinanki jednoosiowe. To się wiązało z grubością papieru, bo przy grubszym lepsza jest jedna oś symetrii, efekt jest bardziej precyzyjny.
Była Pani precyzyjna już od początku?
MG: Od początku, bo to się wiązało z moją krótkowzrocznością, natomiast później jak wpadły mi w ręce jakieś cieńsze papiery, bibułki, to zauważyłam, że można złożyć dwa razy i powstanie rozetka. Wycinałam motywy zawsze z wyobraźni, ale nawiązywałam do góralszczyzny, bo to był świat mojego dzieciństwa. Natomiast jak zamieszkaliśmy w Krakowie, byłam już w połowie piątej klasy, olśniła mnie secesja, więc zaczęłam wyginać tę góralszczyznę i tak było do matury, bardzo intensywnie.
Ale kiedy zdałam maturę powiedziałam: Koniec, nigdy więcej! Wstyd! Nie ma czasu na to!
Czyli to było… aż trudno powiedzieć – zerwanie?
MG: Zerwanie, świadome, zdecydowane, koniec.
Czy uznawała Pani wtedy wycinanki za rzecz dziecinną?
MG: Tak, zwłaszcza w kontekście tego, że dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych, wydawało mi się, że to by mnie dyskwalifikowało. Poza tym studia były dla mnie niesłychanie ciężkie, Konserwacja Dzieł Sztuki łączy różne dyscypliny. Kiedy skończyłam studia, pojawił się niepokój i wściekłość. Znowu nie to! Kiedy ja wreszcie będę sobą?! Zapisałam się wtedy do Pracowni Grafiki Warsztatowej dla absolwentów ASP przy Związku Plastyków przy Łobzowskiej 3, chodziłam tam przez sześć lat.
Kawał czasu…
MG: Tak. Uczyłam się technik metalowych, akwaforty i akwatinty, to mnie interesowało. Najpierw robiłam prace czarno-białe, małe, później wielobarwne z wyłączeniem czerni. Były abstrakcyjne, z odniesieniem do natury, dość przestrzenne, malarskie. Z czegoś trzeba było żyć, więc równocześnie pracowałam jako konserwator.
Lubiła Pani konserwować?
MG: Tak, lubiłam, ale nie tak, jak pasję na całe życie, bo to było mało twórcze, zbyt techniczne dla mnie. Lubiłam kontakt z malarstwem, nawet jeżeli to nie były dzieła wysokiej klasy, bo ktoś to kiedyś wykonał. Ale moja wściekłość uspokajała się dopiero w pracowni graficznej. Mama kupiła mi prasę, którą mam do tej pory, zaczęłam wykonywać grafiki w domu i sprzedawać je.
Pewnie mama wiedziała, że dobrze zrobiła, skoro tak to zaowocowało. I widziała Panią szczęśliwą!
MG: Tak, bo to była nieprzeciętna osoba o bardzo szerokich horyzontach. A konserwacja… w sposób naturalny rozmyła się.
Patrząc na Pani prace, jestem przekonana, że ma Pani niezwykłe wyczucie koloru, poznaję to po tym, jak dobierany jest papier, jego rodzaj, faktura, transparentność, podziwiam subtelne podmalowania i podrysowania, połyskiwanie, ale także mocne zestawienia silnie nasyconych barw.
MG: Bardzo pomogła mi tkanina, rozwinęła moje poczucie koloru, ośmieliła mnie.
Pani własne eksperymentowanie z łączeniem kolorów nici?
MG: Tak, moje własne… Z ciekawości, co wyjdzie?
Czyli poszukiwanie ?
MG: Zabawa.
Co poradzić komuś, by mógł znaleźć swoją drogę? Może – „Posłuchaj siebie!”. Przez zabawę, ciekawość świata i obserwowanie rezultatów tych działań?
MG: Oczywiście.
Proszę powiedzieć, czy starała się Pani dalej rozwijać doświadczenie z grafiką? I kiedy powraca wycinanka, zapewne z wielką mocą, skoro dzisiaj dominuje w Pani sztuce?
MG: Nie zapomnę popołudnia, w którym moja mama wpadła do pokoju mówiąc: „Szybko, chodź, jest program w telewizji, Festiwal Kultury Żydowskiej i jakaś pani prowadzi warsztaty wycinanki żydowskiej, musisz to zobaczyć!” To był 1994 rok.
Co Pani na to?
MG: Rzucam wszystko, biegnę, no dobrze, i co z tego?, a mama: „Musisz iść!”. Ale po co? „Jak to? Tyle już wiesz o wycinance, to dowiesz się jeszcze więcej”. Mowy nie ma, nie pójdę! Po pierwsze, festiwal jest na pewno tylko dla Żydów, po drugie, przecież ja już dawno postanowiłam, że nie wracam do wycinanki i zajmuję się grafiką! „A właśnie, że pójdziesz i ja cię tam doprowadzę!”. Szłam jak na ścięcie, straszne to było… W budynku przylegającym do synagogi Izaaka, w wielkiej sali na piętrze, odbywały się zajęcia. Anna Małecka-Beiersdorf uczyła chyba większość osób, które obecnie zajmują się wycinanką żydowską, bo prowadziła takie warsztaty przez 20 lat. Stanęła nade mną i zapytała: „Czy może pani pokazać swoje umiejętności?”. Trzęsącymi się rękami wzięłam kartkę i z nerwów nie byłam w stanie nic zrobić… Warsztaty trwały pięć dni, potem był koniec festiwalu.
I co dalej? Czy to zasiało w Pani niepokój?
MG: Potworny, potworny…
Taki nienazwany, czy może tęsknotę?
MG: Nazwany: muszę się tego nauczyć, ale skąd? Muszę mieć źródła ikonograficzne, bodźce. Bardzo ważna była dla mnie wtedy i jest nadal muzyka żydowska, klasyczna klezmerska, ale i jazzowa. Wypożyczałam książki, moim przewodnikiem po sztuce żydowskiej był wspaniały artysta drzeworytnik i jubiler Ilja Schor. Bardzo ważne było dla mnie pionierskie opracowanie Gizy Frenkel, a później jeszcze książka Yehudit Shadur, w których oglądałam reprodukcje wycinanek. Coraz mniej czasu poświęcałam grafice, a więcej wycinaniu. Rok później przyszłam na warsztaty z własnej potrzeby, a po dwóch latach miałam pierwszą wystawę w ramach festiwalu.
Bardzo szybko. Te pierwsze prace były interpretacjami tego, co Pani widziała w książkach czy może odwzorowaniami?
MG: Nigdy nie interesowało mnie kopiowanie, wszystkie kompozycje stworzyłam sama, choć miały silne związki ze źródłem, sztuką ludową. Przez długi czas było dla mnie dużym wyzwaniem, jak nie rezygnując z siebie i pamiętając zarazem o moim artystycznym wykształceniu, nawiązywać do sztuki ludowej w obcej kulturze, w obcej religii.
Czy to było przytłaczające odczucie?
MG: Pytanie kim jestem, tak, ale czułam się bezpiecznie, ponieważ dzieliłam dobę na czas poświęcany wycinance żydowskiej i byłam jak turystka, która wchodzi do „getta”, przebywa tam, działa, ale kiedy zechce, wraca do swojego świata. Później nadszedł przełomowy moment w trakcie koncertu mojego ukochanego muzyka Andy’ego Statmana, poczułam nagle, że… nie jestem już turystką. To był szok, wstrząs, wspaniałe przeżycie.
A przedtem poznałam Henryka Halkowskiego. To była miłość. On był dla mnie najważniejszy jako odbiorca wszystkiego, co robiłam. Wycinanki stały się moim dziennikiem. Istotne było, w jakich okolicznościach powstawały, co się działo w pokoju, w którym pracowałam, kto był obecny, co się mówiło, jak padały promienie słońca. Kiedy patrzę na te prace, pamiętam to wszystko, mimo, że minęło wiele lat.
Tak, czuje się, że Pani twórczość jest szalenie głęboka. Jednym nurtem idą wartości estetyczne, formalne, kolory, faktury, a drugim głębia myśli, przeżycie czegoś, co nie jest nazwane, mistyczne, jak rozmowa z Bogiem…
Co inicjuje powstanie danej pracy, jakieś zdarzenie?
MG: Wściekłość. Proszę nie interpretować jej pejoratywnie, bo to jest wściekłość twórcza, nagromadzenie energii, która powoduje, że już dłużej nie mogę być zwykłym zjadaczem chleba, tylko muszę się wreszcie za coś wziąć. To erupcja energii, wielka siła.
Niezwykłe, że Pani ją czuje od początku.
MG: To jest coś wręcz zwierzęcego, bardzo pierwotnego, nie ma związku z wykształceniem, absolutnie nie.
Wykształcenie dało Pani w ręce różne narzędzia oraz wiedzę, jak zastosować daną technikę, żeby zrealizować wizję?
MG: Tak, ogładę, kulturę…
Czy tworząc, pracuje Pani cyklami, które kontynuują jakąś myśl, rozważanie?
MG: Tak. Są cykle, które uważam, przynajmniej obecnie, za zamknięte. Pierwszy – ilustracje do biblijnej Księgi Rut. To nie była stricte wycinanka żydowska, bo przedstawiłam całe postacie z rysami twarzy. Księga Rut jest specyficznym tekstem, to jakby starożytna nowela, dużo się dzieje, wyrazista narracja.
Czyli w wycinance nieliturgicznej, niekanonicznej ma Pani większe pole do popisu?
MG: Oczywiście, tak. Drugi cykl, który też uważam za zamknięty, to „Miasteczko” czyli „Sztetl”. Natomiast jest kilka cykli, do których ciągle wracam.
Wraca Pani, bo jeszcze coś przeżyła, przemyślała, zrozumiała?
MG: Czasem tak, a czasem mam po prostu potrzebę. To tak jak wrócić i spotkać się z cudownym przyjacielem, czy zobaczyć ten sam krajobraz w inny sposób, w innym świetle, a może jeszcze coś powiedzieć. Bardzo ważne są u mnie teksty, więc na przykład cykle „Psalmy” i „Mizrachy” to jest coś, co mogę robić w nieskończoność, bo ciągle znajduję w Psalmach rzeczy, które mnie zachwycają.
I to może być bodźcem do kolejnej kompozycji?
MG: Tak, bardzo ważnym. Kolejny cykl, który ciągle wraca jak refren, to „Szir Haszirim”, czyli „Pieśń nad Pieśniami”, wdzięczny temat i piękny tekst, lubię go również z powodów osobistych, tam występuje Ukochany, który jest porównany do jelenia…
Następny ważny cykl, który realizuję w różny sposób to „Rojzelech” – „Rozety”, wycinanki dwuosiowe, okrągłe, zazwyczaj z tekstem. Skąd się one wzięły? Na czas żydowskiego święta Szawuot chłopcy robili z białego papieru bardzo proste wycinanki i naklejali je na okna. Zainteresowała mnie w nich forma koła.
Koło jest trudne…
MG: W kole jest centrum, które skupia albo rozprasza, zależy jak się je pomaluje. Zaczęłam eksperymentować z barwnymi rozetami. Konsekwencją tych moich rojzelech są prace okrągłe, których już nie mogę uznać za rojzelech, ale azulejos – prace, które nawiązują do hiszpańskich i portugalskich płytek ceramicznych. Idea jest taka, żeby ciąć identycznie ten sam motyw rozetki, lecz malować za każdym razem inaczej, w jakiejś wybranej tonacji barwnej i ułożyć to potem tak jak azulejos, na jednej płaszczyźnie.
Następny cykl – „Kadisz”. W modlitwie tej oddaje się cześć Boskiemu Imieniu, prosi się o pokój, tradycyjnie odmawia się ją na pogrzebach. Mam potrzebę, żeby co jakiś czas kogoś uczcić kadiszem, na przykład jedną z kompozycji zadedykowałam ceramikowi, producentowi płytek ozdobnych, Romanowi Silberbachowi z Krakowa.
Kadisz składa się z 80 słów. To bardzo dużo, zaprojektowanie tego to nic w porównaniu z wycięciem, bo pismo także wycinam, a to wymaga dużego skupienia się i uwagi, dlatego, że niektóre litery są podobne do siebie i łatwo się pomylić.
Tak, wycinane przez Panią pismo zwróciło moją uwagę, chylę czoło.
MG: Jest jeszcze najważniejszy cykl w moim życiu. To ilustracje do „Opowieści Rabina Nachmana z Bracławia”. Rabin Nachman żył na przełomie XVIII i XIX wieku, przekazywał swoim uczniom opowieści i przypowieści, które przypominają „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”, są takie orientalne, bogate. Jeżeli czyta je dziecko, pozna tylko fabułę. Natomiast w istocie są to alegorie, interpretacje różnych tekstów biblijnych i kabalistycznych. Kto wie, o co chodzi, zupełnie inaczej na to spojrzy. Henryk Halkowski przetłumaczył te opowieści i przypowieści na język polski, powiedział, że ma to być książka dla polskich dzieci pod choinkę. I wydaliśmy je, ja zilustrowałam, ale to był tylko wybór. Henryk przygotował też pełną adaptację i wymyślił, że również tę wersję mam zilustrować, wykonując około 60 kompozycji. Od lat nad tym pracuję…
Czy te obecne ilustracje są inne od wcześniejszych?
MG: Są całkiem inne, bo ja się zmieniłam, mam już inną świadomość, technikę. A poza tym w tych pierwszych stosowałam głównie gotowe papiery, w przeraźliwych nieraz kolorach.
Oglądając wycinanki przypuszczałam, że Pani sama przygotowuje sobie papiery.
MG: Już od dawna przestałam korzystać z papierów zadrukowanych czy barwionych w masie, bo one są dla mnie zbyt techniczne, nie mają w sobie życia, światła, przestrzeni, powietrza, i niestety tracą kolory. Zaczęłam więc przygotowywać papiery sama. Zwykle maluję je w zimie, jak są ponure, ciemne dni, robię takie dawki…
Witaminowe?
MG: Ach, dzisiaj zrobię gamę czerwonych witaminek, a jutro będą żółte, albo inne. To są gwasze, które nakładam wałkiem, albo pryskam z pędzla. Stanowią bazę, później ją w różny sposób jeszcze opracowuję.
Narzędzia pracy to Pani przyjaciele?
MG: Moje przyjaciółki to kredki, mam obsesję na punkcie kredek, kredki kocham. Takie szkolne też, zwykłe, najtańsze, typu Bambino. Bardzo istotne są dla mnie Mondeluzy wodoroztwarzalne, ciężkie kredki, bardziej tłuste, ale używam ich na sucho.
Mogę o tym słuchać bardzo długo…
MG: Ważne jest ziarno farb gwaszowych, bo na przykład ugry czy biele mają grube ziarno i jak pomaluję papier taką farbą, w której jest trochę ugru czy trochę bieli…
…to on się inaczej zachowuje?
MG: To on ma fakturę i jak wyschnie, to ta faktura, jak w grafice, tworzy jakby tintę w akwatincie i kiedy po tym rysuję kredką, modeluję, bardzo pięknie to ziarno się uwypukla. Dużo zależy jeszcze od kredki, bo mam nawet przedwojenne Kohinoory, one rysują jak mgiełka, bardzo delikatnie, mają drobno zmielone ziarno pigmentu, natomiast te Mondeluzy współczesne mają grubsze ziarno. A z kolei te szkolne takie pośrednie.
A czy odpowiadają Pani gamy kolorów kredek, które są tworzone przez producentów, czy jeszcze czegoś brakuje i szuka Pani swojego koloru, na przykład przez nakładanie warstw?
MG: Czasami nakładam warstwy, zależy na jakim tle, bo na przykład, jeśli mam kredkę w kolorze szarym i dwa papiery, jeden malowany gwaszem na żółto, a drugi na zielono i cieniuję je tą szarością, uzyskuję zupełnie różne efekty, prawda?
Tak, zgadza się.
MG: Zależy, jak gęsto będę cieniować, jak mocno naciskać, więc czy będzie bardziej przeświecać to barwne tło czy mniej, to są niuanse.
Bardzo ciekawe!
MG: Używam też ołówków różnej miękkości i twardości, traktuję je jako bardzo szlachetne narzędzie do modelowania na barwnych papierach.
Ołówek daje połysk.
MG: Tak, czasem jest pożądany, czasem nie, więc muszę wiedzieć, w jakiej sytuacji go użyć.
Proszę powiedzieć, czy przystępując do pracy, wyobraża sobie Pani całą kompozycję?
MG: Jeśli chodzi o barwy w rozecie, jest to szalenie trudne, dlatego że… nigdy nie wiem, co wyjdzie. Mam zwyczaj, że podmalówki-tła robię kontrastowe, jeżeli rozeta ma być w kolorach ciepłych, to dobrze, żeby na spodzie był zimny kolor i żeby gdzieś przebijał.
Czyli lubi Pani kontrasty albo akcenty? Takich bohaterów w kompozycjach barwnych?
MG: Lubię, tak, z tym że zawsze jest to niespodzianką, kto tym bohaterem zostanie.
Czasem praca sama „podpowie” coś w trakcie jej powstawania?
MG: Tak, a ja muszę podjąć decyzję co chcę osiągnąć w danej rozecie. Pewne elementy mogę uwypuklić, a inne zagubić. Poza tym, co jest bardzo ciekawe, robiłam duety: zestawiałam obok siebie dwie identycznie cięte rozety, w tej samej gamie barwnej, powiedzmy żółto-niebieskiej. Cała intryga rozgrywa się między umiejscowieniem żółtego i niebieskiego.
Intryga?
MG: W jednej rozecie środek jest żółty, a z zewnątrz kolor niebieski, a w drugiej na odwrót, środek niebieski, z zewnątrz żółty, i tło też jest na odwrót. Potem jak patrzymy jednocześnie na obie rozety, to jedna wciąga do środka, a druga staje się jakby wypukłą soczewką!
Lubi Pani takie zaskoczenia?
MG: Uwielbiam, to jest fascynujące.
Dziękując za to piękne spotkanie, zapytam czego moglibyśmy Pani życzyć – może spełnienia marzenia?
Właściwie mam dwa marzenia… Chciałabym skończyć ilustracje do „Opowieści Rabina Nachmana z Bracławia” i doprowadzić do wydania tej książki. Marzę też o zaprojektowaniu i wycięciu z białego papieru ogromnego „Mizrachu”, długiego na kilka metrów, w którym umieściłabym wiele cytatów z Psalmów. Od lat noszę w głowie ten obraz.
Wywiad z Martą Gołąb zarejestrowany w październiku 2019 r. w Krakowie.
Rozmawiała: Agnieszka Kwiatkowska / RZECZY PIĘKNE
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne
Stylizacja: Joanna Zawierucha-Gomułka / RZECZY PIĘKNE
Korekta: Dorota Smoleń
Comments: no replies