Grawer należy do tych niezwykłych, manualnych zawodów, które wymagają wszechstronnych kwalifikacji. Grawer wyrabia przedmioty zarówno o przeznaczeniu użytkowym jak i artystyczne. Wiedza, doświadczenie, zdolności plastyczne i cierpliwość to charakteryzujące go wartości. Grawer pracuje w metalu, a do jego ujarzmienia stosuje różnorodne techniki, narzędzia oraz maszyny. Tworzy więc rzeczy trwałe: użytkowe jak szyldy czy pieczęcie, honorujące czyjeś zasługi jak medale i odznaki, ale także pamiątkowe dedykacje, ryte w metalu piękną kaligrafią.
Zachwyciła nas dobra energia naszego Gościa, Pana Alojzego Borowicza – krakowskiego grawera, Jego szacunek dla ludzi i pełnej pasji pracy. Dobry los, ale również niezłomny charakter sprawiły, że Jego zdolności miały szansę rozwinąć się i kwitną przez całe życie. O Jego wyjątkowości przekonuje także wszechstronność zadań, których podejmuje się na co dzień, wykonując przedmioty często unikatowe.
Nauczyciel sztuki grawerskiej Pana Alojzego twierdził, że czego się jego uczeń nie dotknął, to bardzo dobrze wykonał, a o tak utalentowanych ludziach mówi się przecież, że mają ręce ze złota.
Rzeczy Piękne: Pięknie tu u Pana, tak inaczej.
Alojzy Borowicz: To moja nowa, druga pracownia, może jeszcze nie jest tu za ładnie, jak w tej pierwszej przy Szewskiej, gdzie są stare urządzenia. Wielu ludzi, kiedy tam przychodzi, mówi: „To wreszcie jest prawdziwa pracownia!”, bo zwykle w innych miejscach jest szkło i chrom, to są sklepy, a nie pracownie.
Pan Alojzy Borowicz przyjmuje nas z wielką serdecznością, choć priorytetem jest czas poświęcany na pracę i wywiązanie się ze zobowiązań – zamówień klientów. Oglądamy obie pracownie, tę przy ulicy Szewskiej 21, jak i tę drugą, przy Karmelickiej 54. Mają wyjątkowy klimat, tworzy go wiele przedmiotów, maszyn, narzędzi, gotowych wyrobów, a przede wszystkim skupienie nad pracą. Nasze spotkanie odbywamy przy Karmelickiej. Obok wejścia do kamienicy widnieje tablica z wygrawerowanym nazwiskiem Pana Alojzego. Pracownia mieści się w głębi podwórza, na piętrze, gdzie przy biurku wita nas Gospodarz. Na ścianie koło okna powiększone zdjęcia Jego rodziców i Jego samego jako młodzieńca w mundurze marynarskim. Dalej polskie orły, szable, portrety Tadeusza Kościuszki, Józefa Piłsudskiego i legionistów.
AB: Zbierałem to przez lata, żeby mieć taki kącik polskości, kiedy się tworzyła…
Spotkanie rozpoczynamy od oglądania albumów dokumentujących efektowną współpracę Pana Alojzego z artystą Januszem Trzebiatowskim. Jednak wzrok przyciągają stanowiska pracy i maszyny.
Proszę powiedzieć, do czego to służy?
AB: To jest prasa mała, tam tokarka, frezarko-grawerka, tu robi się szyldy, tu zakłada szablon. Na Szewskiej mam takie urządzenie firmy Sempuko, jest lepsze niż to, bo ma duży stół i można robić duże szyldy. Często robię pojedyncze egzemplarze i sam wszystko. To nazywa się dygestorium, ma wyciąg mechaniczny do odprowadzenia spalin na zewnątrz, tu się spawa, lutuje czy hartuje. Do różnych prac używam gazu, kupiłem też specjalny miech, żeby nie hałasować. A to są nożyce do cięcia blachy, taka gilotynka, po wytłoczeniu blachy w prasie tnie się na kawałki.
A to szczoteczki do wymiatania drobinek metalu. Wszystko jest potrzebne.
Tu będzie stanowisko do wypalania, taka kuźnia jakby, jest wyciąg, szamotem wyłożone; a to jest szlifierka prosta, mam też specjalistyczne, do frezów. Te wszystkie urządzenia kupiłem za własną pracę. Pracowałem przez rok w Ameryce, bo chciałem sobie kupić taką maszynę grawerską – pantograf, więc pojechałem zarobić na nią do Chicago.
I to wszystko jest zbierane przez Pana w ciągu całego życia.
AB: Tak, jak coś było potrzebne, to kupowałem.
A skąd Pan ma ten mebel?
AB: To jest typowy stół jubilerski, ten ma dwa stanowiska. Kupiłem po Podgórniku, jubilerze, który miał pracownię przy ul. św. Tomasza i Placu Szczepańskim, pochodził z Krosna czy Gorlic.
Piękny, ile może mieć lat?
AB: Sprzed wojny, kilkadziesiąt. Jak robię różne rzeczy ze złota i srebra, to tu właśnie siedzę. Rozpinam tak zwany „fel”, na niego spadają części złota, które idą później do przetopienia, do rafinacji.
A można prosić o otworzenie jakiejś szufladki?
AB: Proszę, tu są różne narzędzia: rylce, suwmiarka, pilniki. Jak się robi taki stempel, to się w tej kuli mocuje – to jest imadło ręcznie obracane, dlatego kula, bo jest okrągłe. Jeżeli wykonuje się na przykład napis na tabliczce czy na zapalniczce, albo jeszcze na jakimś innym wyrobie, to tym się kręci i równocześnie tym imadłem też, wtedy to raz tak podchodzę do litery, raz tak. W prawej ręce trzymam rylec, lewą obracam kulę.
Aha, myślałam, że w imadle–kuli można dogodniej ustawić sobie obiekt do opracowania, nie sądziłam, że tą kulą także się porusza w trakcie pracy, dlatego jej kształt ma sens; bardzo ciekawa współpraca rąk i narzędzi. Czy ta kula jest ze stali?
AB: Ta jest ze stali i ma swoją wagę; mam też mosiężną, ale mosiężna jest niedobra, bo mosiądz wżera się w rękę.
A to jest matryca na medalik z Matką Boską i Dzieciątkiem, to stempel. Wypukłe to jest stempel, wbijam go w inny kawałek stali i robię z tego matrycę, matryca jest w głąb. Stempel to pozytyw 1:1, matryca to negatyw, a z niej powstaje odbitka – też pozytyw, to może być odznaka do emaliowania, albo gotowy już medal.
Zarówno matryce jak i stemple są bardzo ciężkie.
AB: Tej wielkości mogą ważyć około 1 kg.
Czyli najpierw robi się stempel?
AB: Tak, bo w głąb nie zrobi się z takimi połyskami, więc to się robi tak na zewnątrz – czasami frezarką sobie obiorę ten stempel, mówię, że tam wszystko w tym kawałku metalu jest, tylko trzeba umieć obrać.
(Pan Alojzy wskazuje na szafę z matrycami.)
A tu proszę zobaczyć, to wszystko jest zrobione przeze mnie. Każda rzecz jest pojedyncza.
Ile tego jest!
A ile czasu to zajęło… Miałem, można powiedzieć, tę ciekawość, że nie uczyłem się jednej rzeczy jak w mennicy na przykład, ale wszystkiego po trochu i teraz potrafię zrobić wszystko od początku do końca. Tyle tych matryc! Sam nawet nie wiem, kiedy to zrobiłem, to wszystko wymagało tylu dni…
Matryce są ze stali?
AB: Tak, muszą być ze stali. Najpierw wykonuje się je ze stali niehartowanej, a później się hartuje, stal się wzmacnia i jest twarda, a matryce są wtedy gotowe do tłoczenia medali czy odznak. Robię to w tubie szamotowej, kieruję strumień ognia na kawałek stali i w pół godziny zagrzeję ją do temperatury 980 stopni. Potem ten kawałek szczypcami (nie rękami!) wkłada się do oleju hartowniczego. Nie można do wody, bo stal pęknie. Olej nie studzi tak szybko, a woda ścina błyskawicznie.
Każdy rodzaj stali hartuje się w innej temperaturze, ja używam stali narzędziowej NC10. Są stale wodne, które hartuje się w wodzie, ale one są bardzo niewytrzymałe, nie nadają się do takiego tłoczenia, bo przy dużym ciśnieniu pękają na kawałki.
To niełatwe zadanie i wymagające dużej precyzji.
AB: I niestety dużo czasu zajmuje. Uczy to cierpliwości, albo trzeba ją mieć, tę cierpliwość, tak to jest. Wyłącza się myślenie i tylko to się robi.
Tu jest Pana medal! Certyfikat wręczenia Panu Alojzemu Borowiczowi brązowego medalu za służenie szlachetną sztuką grawerską Radzie Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, 2001 rok.
AB: Bo ja dużo robię dla nich herbików, nie-herbików, takich pamiątkowych.
W jakich jeszcze metalach Pan pracuje?
AB: Matryce robi się w stali, a inne rzeczy, na przykład tabliczki, z mosiądzu żółtego, albo białego, tzw. alpaki, z nierdzewki, z miedzi – zależy, co kto zamawia.
Czy zamówienia są różnorodne?
AB: Bardzo różne, mamy duży rozstrzał tych rzeczy, które wykonujemy, a jest nas w pracowni tylko dwóch, ja i Marek.
(red: p. Marek Księżny, mistrz grawerstwa, uczeń i współpracownik Pana Alojzego)
Patrząc na Pana wizytówkę podziwiam jej zapis, bo w nim przejawia się szacunek dla klienta, odbiorcy. Napisał Pan: „Z największą dbałością i fachowością, już od czterdziestu pięciu lat wykonujemy: napisy na obrączkach, sygnetach, zegarkach, biżuterii złotej i srebrnej, ryngrafach, herby rodowe, szyldy, odznaki emaliowane, medale, stemple metalowe, imienniki jubilerskie, pieczęcie metalowe i pieczątki polimerowe”.
AB: Herby rodowe – ile robię! Tylko w samej stali, nie w kamieniu.
Zainteresowały mnie te imienniki jubilerskie, bo to musi być bardzo drobniuteńkie.
AB: Każdy złotnik musi mieć swój znak wytwórczy – imiennik i tym stempluje swoje wyroby, do kontroli. Urząd Probierczy bada właściwe proporcje ilości srebra czy złota, np. złoto 585 to jest tak zwana czternastka, ale jest i osiemnastka i dwunastka, i złotnik, który wyrabia takie rzeczy, musi je odpowiednio ostemplować.
Czy imiennik wykonuje się ze stali? Chyba musi być bardzo twardy i trwały.
AB: Tak, ze stali, też to sam robię, czyli odkuwam. Ten surowiec, którego używam, to jest tzw. odkówka.
A czy Pan je projektuje?
AB: Nie, złotnicy zamawiają je w Urzędzie Probierczym i ja robię według projektu.
Czyli musi być dokument potwierdzający.
AB: Mam takie deklaracje przyjęcia, na których jest firma i jaki ma rysunek. Zwracam uwagę, że musi być jak najmniejszy, żeby nie niszczył wyrobu. Wiem, które się da, a których się nie da zmieścić na takim małym prostokącie o szerokości milimetra, a długości milimetr i dwie dziesiąte. I na tym na przykład dwie litery. A jeszcze wymyślają te litery! Gdyby były tylko drukowane to pół biedy. Teraz taki robiłem: odręcznie napisana litera K, jakby ktoś tak się koślawo podpisał. I ja ma to zrobić!
To są chyba najtrudniejsze zlecenia.
AB: No trudne, ale rysuję sobie w drugą stronę i patrzę dopiero jak jest w lewo, bo jak inaczej? Rylcem próbuję zrobić i to jest trudność, bo oczy mam już kiepskie, muszę przez lupę.
Czyli jeśli chodzi o trud tej pracy, to im coś mniejsze…
AB: …To jest trudniej, i tych, którzy to robią, jest niewielu.
A pan Marek nie robi imienników?
AB: Akurat tego jednego nie, ale inne rzeczy robi lepiej ode mnie. Uzupełniamy się. Bardzo ładnie pisze ręcznie na różnych rzeczach. Ostatnio mieliśmy zamówienie na napisy na kuflu, po zewnętrznej i wewnętrznej stronie – nie było jak uchwycić tego kufla! Zrobił kulę-imadło z zawijanych ręczników, żeby to trzymać, naznaczył, rozrysował i dopiero robił – i zrobił! No i rylec musi być krzywy, ale to jeszcze trzeba mieć siłę i cisnąć, i trzymać, czasem palce podeprą, a nieraz się nie da, a nie może wyskoczyć. Robimy dla jednej firmy nagrody za sprzedaż ich produktów i między innymi wręczają pióra wieczne. I na tych piórach Marek graweruje nazwiska – ręcznie! Ale jak to robi!!!
A kiedy zaczęła się znajomość Panów?
AB: On też, jak ja, praktykował u Kołodziejczyka. Potem Marka przyjęli do Państwowego Przedsiębiorstwa „Jubiler”, gdzie ja już wcześniej pracowałem. „Jubiler” miał sklepy ze złotem i srebrem, tylko oni mogli tym handlować; mieli też zakłady zegarmistrzowskie, złotnicze i jeden grawerski w Krakowie.
Później, w czasie przemian po 1990, państwowe przedsiębiorstwa upadały, i także „Jubiler” przestał istnieć. Wykupiłem nieliczne urządzenia, które tam były, po normalnych cenach i zacząłem pracować na własny rachunek już razem z Markiem, a roboty było dużo.
A wracając do pana Kołodziejczyka, także był grawerem?
AB: Wiedział dobrze, co i jak się robi, ale głównie organizował pracę i szkolił uczniów. Skończyłem liceum ogólnokształcące i później praktykowałem u niego, Alfonsa Kołodziejczyka, Rynek Główny 12, w podworcu, w takim malutkim lokaliku, gdzie był przedtem szewc.
Kołodziejczyk praktykował przed wojną u Trębacza, Rynek Główny 9, w Pasażu Bielaka. Po wojnie objął poniemiecki zakład pieczątkarsko-grawerski w Jeleniej Górze, bardzo ładny lokal. Jelenia Góra nie była zniszczona. Później otwarli drugi zakład we Wrocławiu na spółkę z kimś z Poznania.
Kiedy w Krakowie zmarł Trębacz, jego żona pojechała do Kołodziejczyka, żeby prowadził zakład na prawach wdowieństwa. W tamtych czasach można było prowadzić zakład rzemieślniczy w takiej formie, że wdowa była właścicielką, ale musiała zatrudnić fachowca – mistrza. Przez kilka lat tak współpracowali, ale w 1952 roku Kołodziejczyk otworzył własny zakład pod adresem Rynek Główny 12 i tam u niego praktykowałem. Tak się zaczęła moja przygoda z grawerstwem.
A jak Pan do niego trafił?
AB: Poznałem go w czasie okupacji – to znów historia. Urodziłem się w powiecie bocheńskim, w wioseczce Bełdno, na uboczu, gmina Żegocina. Przepiękne krajobrazy. Miałem bardzo zdolnego ojca, który grał na skrzypcach, był rzemieślnikiem i miał gospodarstwo. Głównie zajmował się wyrobami z drewna, robił różne koła, wózki, beczki. Przez całą zimę to robił, a w lecie uprawiał pięć morgów.
Moja matka zmarła, kiedy miałem trzy lata, w 1939 roku, a ojciec w 1941 roku. I zostaliśmy sami, ten drobiazg: brat, siostry i ja – najmłodszy. Kiedy ojciec zmarł, ciotka, jego siostra, zapamiętałem jej twarz, rzuciła się na stół, jak Pieta, ze straszną rozpaczą, co teraz z nami będzie?!…
Najstarszy brat był wtedy na robotach w Niemczech. Wójt gminy napisał, żeby brat wrócił, bo tutaj może pracować i jednocześnie opiekować się nami. Wrócił w 1941 i przystąpił do AK, do partyzantki. Ktoś na niego doniósł i brat musiał uciekać z domu. I znów zostaliśmy sami z ciotką.
W marcu, kiedy front się zbliżał, masa ludzi ukrywała się w okolicy, między innymi Październy, Polak ze Śląska, który był w Wehrmachcie i zdezerterował. Mieszkał na końcu wsi, w małym domku. Zapamiętałem jak wyglądał, tak elegancko chodził, nazywali go Prosty. Umiał wiele rzeczy zrobić, na przykład w kuchni. Kołodziejczyk w czasie wojny ukrywał się w tym samym domu.
Czyli tam był początek!
AB: Kołodziejczyk podrabiał dowody osobiste. To były kartoniki ze zdjęciem, bardzo prościutkie, łatwe do podrobienia, Kołodziejczyk robił pieczątki i podpisy. Skądś mieli druki i masowo ludziom zmieniali nazwiska. On to umiał, a z kolei Październy miał maszynę do pisania i wypisywał blankiety. Zobaczyłem wtedy u Kołodziejczyka taką ładną walizeczkę i w tej walizeczce miał wszystko: piłeczki, obcęgi, takie jak ja tu teraz mam, różne rylce, widziałem, jak nimi pracował… Ciekawiło mnie to, myśmy tam na wsi nie mieli takich rzeczy.
Czyli to było coś tak innego…
AB: Robili na przykład pierścionki patriotyczne, sygnety, prostokątne czy kwadratowe oczko i na nim ze szczoteczek do zębów robili biało-czerwony podkład, a na to wytłoczonego z matrycy orzełka, na pniaku wybijał młotkiem w srebrze i przytwierdzał do tego. Wszyscy to nosili, ale po kryjomu, dyskretnie.
To nosili mężczyźni?
AB: Tak, tak, głównie mężczyźni. Obserwowałem jak to robi, ale nie myślałem, że kiedykolwiek sam będę zajmował się takimi rzeczami. I tak się złożyło, że zacząłem u niego praktykę.
Ale to już w Krakowie?
AB: Tak.
A jak się Panowie wtedy spotkaliście?
AB: Miałem z nim kontakt, on mi mówił: „Co będziesz szukał, zostań u mnie, nauczysz się zawodu, będzie w porządku”- no i tak zostałem.
Kiedy skończyłem liceum i zdałem maturę, był 1952, miałem 17 lat. Mieszkałem wtedy w bursie koło liceum w Bochni, to był najpiękniejszy rok. Wcześniej, do 16. roku życia byłem w Domu Dziecka Caritas w Krzyżanowicach koło Bochni, prowadziły go zakonnice i chodziłem 6 km do liceum do Bochni, pieszo.
Za okupacji uczyło się tylko prostych rzeczy. Na świadectwach ze szkoły podstawowej były oceny po jednej stronie po polsku, a po drugiej po niemiecku:gut, sehr gut… Natomiast później szło się do szkoły średniej. W Bochni było liceum pedagogiczne, liceum ogólnokształcące, technikum czy szkoła handlowa i zawodowa ślusarska. Mówię: do ślusarskiej to ja nie pójdę, gdzie tam! No to poszedłem do liceum. Po liceum nie ma zawodu, ale ma się za to pojęcie o świecie, uczy się myśleć, dostrzegać różne rzeczy, od zawodowych po filozofię. Na studia się nie wybierałem, bo z czego żyć, nie było możliwości… A jak mnie przyjął Kołodziejczyk, to dawał mi na jedzenie, mieszkanie wynajął…
Dzięki niemu przyjechał Pan do Krakowa.
AB: Tak, i pracowałem u niego. Robiłem wszystko: przynieś – podaj – pozamiataj. Praktykowałem od godziny 7.00 rano do 22.00, bo o 22.00 nosiłem jeszcze paczuszki na pocztę koło dworca. Posyłaliśmy w różne miejsca na terenach poniemieckich nasze reklamy robione na powielaczu, potem stamtąd przychodziło dużo zamówień.
Na 23.00 przyjeżdżałem tam, gdzie mieszkałem, tuż przed zamknięciem bramy. Wtedy tak było, że w nocy bramy kamienic wszędzie były zamknięte. Pytali, co robisz tak długo, a ja nie mówiłem, wstydziłem się, że cały czas byłem w pracy.
I tak mi zostało, że do dziś dnia pracuję. Ale nie narzekam. Kiedy ktoś mówi, że ciężko pracuje, to ja nigdy, ale skąd! Bardzo lubię to robić i jeszcze się coś zarobi.
Tak się zastanawiam, skąd ja te predyspozycje miałem?
Po ojcu może?
AB: Myślę, że po ojcu. O, tu jest ojciec na zdjęciu, tam u góry, ten wojskowy, ten wyższy, a tu jest mama, ta co siedzi. To są zdjęcia z czasów, kiedy jeszcze się nie znali, w kolorze sepii…
A jak mieli na imię Pana rodzice?
AB: Mama Aniela, a ojciec Michał. To zdjęcie zrobiono, jak ojciec był na froncie w Alpach, w armii austriackiej. Jego jednostka wyjechała z Łobzowa i szlakiem południowym przez Jugosławię i Słowenię dotarła aż pod Włochy i tam zakończyła działalność z końcem pierwszej wojny światowej.
A na tym zdjęciu jestem ja, najmłodszy syn, żołnierz pokojowy, nie wojenny jak ojciec.
Odbywałem służbę w marynarce w Siódmym Ośrodku Szkolenia Podoficerów Służby Tyłów, tak się to nazywało, na Oksywiu w Gdyni – miałem specjalność: pisarz kreślarz sztabowy.
Od którego roku jest Pan w Krakowie?
Od 1952. Kołodziejczyk mnie nie zarejestrował w 1952, tylko niby na próbę trzymał, bo wtedy trzeba było zarejestrować w Izbie Rzemieślniczej Cechu i zrobił to dopiero za rok, w 1953. W 1955 dostałem wezwanie do wojska, bo wtedy był obowiązek służby wojskowej, no i odsłużyłem dwa lata.
Proszę powiedzieć, czy idąc do wojska miał Pan ten czas pracy i nauki ukończony?
AB: U Kołodziejczyka? Nie.
I Pan wrócił do niego?
AB: Wróciłem, tak, dokończyć naukę rzemiosła. Ale że jemu się podobało to, co robię, to mi przedłużał, że niby ja jeszcze chcę nauczyć się wyrobu pieczątek, tego, tamtego, tak więc do 1960 roku pracowałem u niego. A później, kiedy skończyłem praktykę i miałem zdać egzamin, okazało się, że mam wykształcenie tylko ogólnokształcące i w Izbie Rzemieślniczej powiedzieli, że muszę mieć jeszcze szkolenie zawodowe – musiałem wtedy chodzić na kurs doskonalenia zawodowego. I chodziłem przez pół roku, co mi się potem przydało, bo uczyli nas fachowych rzeczy, materiałoznawstwa, rysunku technicznego, narzędzi, obróbki metalu, spawania.
Czyli takich podstaw, uporządkował Pan wiedzę.
AB: Mówiłem, że nie będę ślusarzem, a teraz ile rzeczy robię ślusarskich: w stali, lutowanie, czy spawanie, czy piła – wszystko to robię!
A proszę powiedzieć, kiedy się Panu spodobała ta praca w metalu?
AB: Nie wiem, czy mi się spodobało, to po prostu samo wychodziło, było zapotrzebowanie na to. Proszę pani, wyszedłem z małą walizeczką w świat, miałem piżamę i takie drobne rzeczy, a potem za pracę moją było mnie stać na wychowanie i wykształcenie dzieci.
Kiedy skończyłem praktykę, to zastanawiałem się, gdzie pójść, bo Kołodziejczyk nie przyjmował już czeladników.
Myślałam, że on potem dał Panu stałą pracę.
AB: Nie, już nie. Przyjąłem się do Huty imienia Lenina, do Kombinatu Metalurgicznego i pracowałem w wydziale Aparatury Kontrolno-Pomiarowej i Automatyki.
Długo Pan tam pracował?
AB: 10 lat. Od 1960 do 1970 roku.
A kiedy pojawiła się myśl, żeby wrócić do prawdziwego grawerstwa?
AB: Równocześnie z pracą w Hucie po godzinach pracowałem w Państwowym Przedsiębiorstwie „Jubiler” na pół etatu! Byłem zarejestrowany i zarabiałem tam tyle, co w Hucie na cały.
Nad czym Pan pracował u „Jubilera”?
AB: Na przykład, kiedy powstawał hotel „Cracovia” a w nim restauracja, mieliśmy oznakować wszystkie srebra. Zrobiłem stempel i znakowało się noże, łyżeczki. „Cracovia” miała taki charakterystyczny znak, swoją nazwę.
A zachowała się może gdzieś u Pana ta punca?
AB: Gdzieś jest…
Dużo Pan pracował.
AB: No bo nic nie miałem, a wszystko zbudowałem za pracę.
Pokażę urządzenie, w którym wybijam medal imienia Czochralskiego, raz do roku robię jeden. Raz w roku odznacza się kogoś, kto przyczynił się do wynalezienia nowych materiałów. Jan Czochralski był wynalazcą tego ciekłego metalu, najstarszej metody używanej w elektronice do dziś dnia!
Mam szczelnie zapakowaną matrycę, bo to nie może zardzewieć. Takie narzędzie musiałem sobie zrobić – jedna część matrycy to jest awers, a druga rewers tego medalu. Jak to złożę i wrzucę do środka złoty krążek, on musi ważyć jedną uncję, zakładam specjalny pierścień i na tej prasie naciskam – wtedy za jednym zamachem odbijam. Musi być obliczona wysokość tego reliefu, jeśli będzie za wysoki, to nie wyjdzie w prasie, nie odbije, zamiast nosa wyjdzie kulfon, to wszystko trzeba wiedzieć i czuć. Profil Czochralskiego jest matowy, a tło błyszczące. Napisy też są matowe, uzyskuje się to przez piaskowanie tych elementów. Potem stożkiem diamentowym nie ryje się, ale pisze nazwisko kogoś, kto w danym roku otrzymuje nagrodę.
Od ilu lat wykonuje Pan ten medal?
AB: Parę ładnych lat, dwanaście…
I to jest cały czas ta sama matryca?
AB: Musi być, bo to jest podstawa. Później, jak już zrobię, Urząd Probierczy potwierdza i wystawia certyfikat.
Pokazał nam Pan albumy z emaliowanymi oznakami, które wykonał na podstawie projektów artysty malarza Janusza Trzebiatowskiego. Proszę powiedzieć, jak to jest z tym emaliowaniem, jak to się robi?
AB: Emalia tlenkowa jest w postaci grudek albo mielona, uciera się ją z wodą w moździerzu agatowym, on jest nie do zdarcia. Później odlewa się delikatnie nadmiar wody, takie jakby szumowiny, żeby emalia była drobniutka, taka kaszka manna.
Dużo tego musi być?
AB: To zależy jakie kolory i ile, więc uciera się poszczególne kolory, woda musi być destylowana, bo taka zwykła ma różne zanieczyszczenia i wtedy emalia matowieje, nie ma tego błysku.
I później pod działaniem temperatury ona się topi, prawda?
AB: Tak. Nakłada się w poszczególne, ograniczone obwódką miejsca na oznace, bo ten proszek z wodą zmieszany może zlać się z drugim kolorem. Potem wypala się i trawi kwasem azotowym, trzeba pilnować, żeby się nie podtruć, i czyści się z zendry. Następnie nakłada się kolejny kolor i wtedy jest nierówna, w różnych miejscach wyżej, niżej, ale nie można przekraczać tych obwódek. Kamieniem karborundowym, takim niebieskim, bo jest korundowy i karborundowy, jeden jest czerwony, a drugi siwy, niebieski, ściera się powierzchnię emalii z wodą, bez niej nie starłaby się, tylko zapolerowała. Muszą być przy tym czyste ręce, nie wolno tłuszczu żadnego, te cząsteczki muszą spływać. Później daje się do wypalenia i wtedy emalia ma lico – porysowana kamieniem powierzchnia zatopi się i ma błysk.
Technika emalii artystycznej jest bardzo piękna, ale rzeczywiście wymaga ogromnej pracy. Ma Pan emalię gotową, w różnych kolorach?
AB: Tak, w puszkach. Kiedyś kupowało się Schauerowską, z Wiednia, ale Austriacy już nie produkują, robią ją jeszcze Amerykanie i Anglicy. Mam duży zapas, wystarczy na razie, bo nie chcę przyjmować tych robót, wszystkiego nie da się zrobić. Jak pracowałem w „Jubilerze”, to masę tego robiłem.
A czy narzędzia do rytowania na przykład liter kupuje się, czy może Panowie sami je robicie?
AB: Nie, to się kupuje, dawniej robił je w Polsce Rafiński w Bydgoszczy, bardzo dobre były.
Najczęściej wykonuje Pan napisy pamiątkowe w języku polskim, ale czy zdarzają się również zamówienia na napisy w innych językach?
AB: Zdarza się, robimy napisy po angielsku, ukraińsku czy rosyjsku. Mamy książki do odwzorowania liter, przygotowujemy szablony, jeśli robimy na maszynie. Dawniej w „Jubilerze” było tak, że za obcy język doliczało się dodatkowo 50%.
W Krakowie był najlepszy grawer ręczny Franciszek Malina, żył długo, miał pracownię na Placu Szczepańskim, a przed wojną w Sukiennicach. Robił różne rzeczy, ale głównie napisy. Jak on pięknie pisał, kaligraficznie! Nie do wyobrażenia, linię jednym pociągnięciem, jak piórem, z cieniami – kreska do góry jest cieńsza, a na dół grubsza, zależy czy to jest A czy S, i to wszystko jest w rylcu, w jego mistrzowskim użyciu.
Są różne napisy pamiątkowe, czy zdarza się, że ludzie w ten sposób pragną wyrazić swoje uczucia, na przykład: „kochanemu mężowi”?
AB: Ależ tak! Zdziwiłaby się Pani, jakie są teksty: i dowcipne, i nie do powtórzenia.
Takie żartobliwe też?
AB: Nawet bardzo. Mamy klientów w różnych częściach Europy i nawet świata, dużo zamówień dostajemy z Kanady, bo ktoś tam się dowiedział, że robię herby, mamy także wielu klientów z Norwegii.
Naprawdę?
AB: Tak, przyjeżdżają co jakiś czas, robimy dla nich różne rzeczy, unikaty.
W pracowni wisi Pana dyplom mistrzowski, jak go Pan uzyskał? Jak to wyglądało?
AB: W Polsce zawodowe szkolenie jest trochę zaniedbane, na przykład w Austrii czy w Niemczech kultywują te tradycje. U nas kiedyś były cechy wszystkich rzemiosł i to się porozlatywało. W Cechu i w Izbie Rzemieślniczej składało się papiery na egzamin czeladniczy i mistrzowski.
I co Pan musiał przedstawić komisji? Swój dorobek, umiejętności? Jak to wyglądało?
AB: Tak, ktoś z komisji wyznaczał mi, co mam wykonać i robiłem na egzamin czeladniczy i trzy lata później na mistrzowski. Na mistrzostwo praca jest trudniejsza.
A pan Marek też ma tytuł mistrza?
AB: Marek też ma. Byłem w jego komisji i zadałem mu coś specjalnego: wykonanie herbu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wiedziałem, że podoła i to mistrzowsko! Połączenie metalu i emalii – nikt by tak nie zrobił!
Z tego co Pan tu zgromadził, z efektów Pana pracy i działań musi powstać muzeum grawerstwa. Nawet po to, żeby inni mieli świadomość, jaka to praca i dla jej upamiętnienia.
AB: Tak planuję, chciałbym to zrobić dla mojej wnuczki Niny.
Chylimy czoło, naprawdę.
AB: Aaa, nie, proszę nie chylić, bo to jest mój zawód.
Kołodziejczyk mi powiedział kiedyś: „Taki byłeś, że co wziąłeś do ręki, to zrobiłeś, to wychodziło”. Jak wspominam szkołę, liceum Kazimierza Wielkiego w Bochni, ilu tam było świetnych profesorów, którzy mnie nauczyli patrzeć na świat. To byli jeszcze przedwojenni profesorowie. Na przykład Stanisława Sierpińska od literatury, co to była za kobieta! Piękna, nieprawdopodobna pod każdym względem. Była humanistką, umiała grać na instrumentach, a jak wykładała, to nawet nie trzeba było przeczytać książki, bo wystarczyło, że mówiła co jest najważniejsze. Oprowadzała nas po Krakowie, ja cały Kraków zobaczyłem jej oczami, byliśmy we wszystkich teatrach, a idąc do Słowackiego to najpierw nam określiła jak jest zbudowany, co się znajduje w holu, gdzie są miejsca, gdzie jaskółki. Na placu Szczepańskim był fotoplastikon, i tam się przez takie lupki patrzyło na zdjęcia z całego świata, a dzisiaj to się patrzy w telefon. Uczyła nas, jak jeść nożem i widelcem, jak się zachować prosząc dziewczynę do tańca, w ogóle całego savoir vivre, kto dzisiaj tak robi? Ja to chłonąłem i do dzisiaj mi zostało.
Największą satysfakcję mam, że pomogłem w życiu siostrze, która mieszkała w tym starym domku w naszej rodzinnej wsi – odbudowałem go, kupiłem książki techniczne jak robić fundamenty, i patrząc na to – robiłem. Rozrysowałem plan, jak będzie wyglądał budynek gospodarczy, boisko, obora dla koni. I zrobiliśmy to z jej synem Stasiem. Kołodziejczyk widział to i zapytał mnie: „Skąd ty to wiesz?”, a ja, że umiem korzystać z książek.
Jest Pan wyjątkowo zdolny.
AB: Nie to że zdolny, tylko praktyczny, była potrzeba, żeby to zrobić, więc wybudowałem. Całe to gospodarstwo doszło do ruiny kompletnej, a ja, najmłodszy syn, odbudowałem i teraz tam urzędują wnuki mojej siostry. Są zdolni i pracowici, umieją wszystko, na wszystkich maszynach, teraz to ja korzystam z ich umiejętności.
Jest Pan szczęśliwy, po prostu.
AB: Jestem szczęśliwy, że im pomogłem, że nie poszło to na marne.
Dziękujemy pięknie za to spotkanie! Bardzo nam było miło i też się wzbogaciliśmy, ma Pan dobrą energię, wychodzimy stąd tacy radośni!
AB: No właśnie, a robota moja stoi 🙂
Rozmowa przeprowadzona w maju 2021 r.
Rozmawiała: Agnieszka Kwiatkowska / Rzeczy Piękne
Fotografie: Bartosz Cygan © Rzeczy Piękne
Korekta: Dorota Smoleń
Comments: no replies