Julia Brendel-Lee jest projektantką tkanin. Mieszka i pracuje w Wielkiej Brytanii. Pierwszą swoją kolekcję pokazała na targach Decorex w Londynie w 2013 roku, największych i najbardziej prestiżowych targach wnętrzarskich w Anglii. Wówczas międzynarodowe środowisko designu zachwyciło się jej talentem. Ambicją Julii jest by jej tkaniny sprawiały ludziom radość i wnosiły coś ciekawego, pięknego w ich życie codzienne.
RZECZY PIĘKNE: Od 17 lat mieszkasz w Kent w Wielkiej Brytanii. Co sprawiło, że zdecydowałaś się opuścić swoje rodzinne miasto Poznań?
Julia Brendel-Lee: Nieszczęśliwa miłość. Wyjechałam żeby zapomnieć i oderwać się od miejsc i osób, które mi o niej przypominały. Zmiana miejsca zmienia horyzont.
Twoi rodzice są historykami sztuki. Czy to atmosfera, w której wzrastałaś – myślę tu o atencji, szczególnym szacunku do sztuki – sprawiła, że podjęłaś decyzję o studiowaniu na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu?
JBL: Oczywiście. Przez całe dzieciństwo byłam ‘ciągana’ po muzeach, nasz dom zawsze pełen był pięknych przedmiotów – starych, rodzinnych i nowych (na ile to było możliwe w czasach komuny). Moi rodzice byli wielkimi miłośnikami antyków, ale też lubili dobry współczesny design. Wyrosłam w eklektyzmie. Moja mama umiała też ładnie szyć. Zawsze z niczego potrafiła wyczarować super ciuch jak z okładki “Burdy”. Od małego rysowałam i malowałam, a najchętniej cięłam i kleiłam. Często z tragicznymi skutkami dla garderoby mamy. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mogłabym pójść na inną uczelnię niż ASP.
W jaki sposób studia ukierunkowały Cię na tkaninę?
JBL: Poszłam na wzornictwo przemysłowe. Nie miałam planu B na inne studia. Samej tkaniny jednak nie studiowałam. Wykonałam jeden projekt w oparciu o tkaninę, były to trzy panele malowanego jedwabiu. Na ASP było zbyt wiele fascynujących zajęć, a chciałam spróbować wszystkiego: projektowania mebli, opakowań, mozaik. Te studia były niezwykłe, bo pozwalały rozwijać się w wielu kierunkach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kiedyś tkanina stanie się moja pasją.
Co zainspirowało Cię do rozpoczęcia działalności projektowej? Kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się ta myśl: teraz będę projektować tkaniny ozdobne i przedmioty użytkowe?
JBL: Zainspirowała mnie nuda po urodzeniu dzieci. Sama nie wiem, w którym dokładnie momencie postanowiłam, co będę robić. Pamiętam, że chciałam pokazać polskość inaczej. To były czasy, gdy Polak kojarzył się w Anglii głównie z budowlańcem i niańką. Chciałam takie nastawienie choć trochę zneutralizować, pokazać Polskę w sposób ekskluzywny.
Mieszkając w Londynie, miałam na co dzień styczność z melanżem wielu kultur. Barwne chusty afrykańskich muzułmanek, eleganckie kostiumy spieszących się do pracy businesswomen, a obok wzorzyste szarawary Hindusek… Warstwy w warstwach, kolory, faktury, style. Pomyślałam, że jest miejsce i na polskość. Poszłam na krótki kurs o nazwie “Fast and Slow” prowadzony w Victoria & Albert Museum. Celem tego kursu było zaprojektowania poduszki i szala w oparciu o inspirację kostiumami do baletu Diaghileva, które były wówczas wystawiane w V&A. Projektantami strojów byli m.in. Pablo Picasso i Léon Bakst.
Tak powstała poduszka Flame. Wykorzystałam do jej projektu element polskiej wycinanki i kolorowego ludowego kwiatu, który posłużył za wypełnienie wzoru.
Może to był właśnie ten pierwszy moment, kiedy pomyślałam o projektowaniu?
W tkaninie podoba mi się to, że jest uniwersalna. Można jej użyć we wnętrzu, w stroju, kostiumie i w scenografii – praktycznie i artystycznie.
Lubię trochę ‘spektaklu’ zarówno w ubiorze jak i we wnętrzu. I lubię, kiedy granice między tym, co używane w ubieraniu siebie, a ubieraniu wnętrza, zacierają się.
Marka Julia Brendel istnieje od 2012 roku. Kiedy i gdzie zaprezentowałaś swoje pierwsze prace?
JBL: Pierwszy raz pokazałam swoją kolekcję na targach Decorex w Londynie w 2013 roku. To są największe i najbardziej prestiżowe targi wnętrzarskie w Anglii – trochę takie Cannes dla projektantów wnętrz – dywany, szampan i atmosfera luksusu. Tu nie tylko należy się wystawić, ale również trzeba przyjść jako gość, by zapoznać się z najnowszymi trendami i wymienić kontakty.
Pierwsza kolekcja miała tytuł „Origins” (z ang. początki, pochodzenie). Domyślam się, że inspiracją były Twoje węgierskie korzenie.
JBL: Węgierskie i polskie. Do tej kolekcji ciągle dodaję nowe projekty. Patrząc na wzornictwo różnych kultur, często znajduję wspólne elementy w zupełnie odległych od siebie geograficznie i mentalnie światach. W chińskich haftach widać polskość (czy raczej odwrotnie), na Węgrzech często wzór wygląda jak z Rosji czy Szwecji. Te wspólne przeplatanie się, zapożyczenia, które potem rozwijają się w różnych kierunkach, uważam za ciekawe. Przypominają trochę rozwój języka.
W 2013 r. międzynarodowe środowisko desingu zachwyciło się Twoimi kolekcjami tkanin. Czy taki pozytywny odbiór dodał Ci siły? Jak to wtedy przyjęłaś?
JBL: Na targach Decorex uwierzyłam w siebie. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Nagle kolejne osoby powtarzały: ‘Twoje tkaniny są inne”, “Nigdy czegoś takiego nie widziałam”, “Ach nareszcie coś innego”. Z trudem tłumiłam łzy szczęścia. Przyjmowałam komplementy z uśmiechem, a w środku eksplodowały fajerwerki.
Nauczyłam się jednak, że w oryginalności kryje się pewna pułapka. Nie wszystko co inne, jest dla każdego. Ludzie często się zachwycają, ale w ostateczności wybierają to, co jest aktualnie modne i czym zasypane są półki. Tak jest bezpieczniej. Moje projekty wybiera specyficzny klient, który nie boi się koloru, wie jak połączyć tradycję ze współczesnością. Moim zadaniem jest znaleźć takiego klienta. Często są to osoby, z którymi jak okazuje się, dzielimy pasje do podróży, do eklektyzmu, a nawet mamy podobny pogląd na świat.
Podkreślasz, że inspiracje czerpiesz z podróży zagranicznych po całym świecie, dlatego na tkaninach pojawiają się motywy indyjskie, afrykańskie, węgierskie i rodzime – polskie. Wciąż poszerzasz swoje artystyczne poszukiwania. Czego tym razem możemy się spodziewać, jakie wzory są teraz u Ciebie na tzw. warsztacie?
JBL: Wciąż ‘wisi’ nade mną kolekcja inspirowana Azją. Byłam trzy razy w Chinach i nic. W głowie pełno pomysłów, ale jakoś mam ochotę na kolejną kolekcję inspirowaną Polską. Znalazłam sobie następną historię wartą opowiedzenia, więc czekam, aż mi się wyklaruje w postaci wzoru. Chcę też pojechać do tego miejsca inspiracji, porozmawiać z ludźmi, zobaczyć ich twórczość.
Skąd u Ciebie tak duża pasja do motywów ludowych, koronek i haftów?
JBL: Dla mnie folklor, na szczęście, nigdy nie był komunistycznym widmem, rodem z festiwalu w Opolu, raczej miałam taką wizję romantyczną.
Odkąd pamiętam, zawsze zachwycałam się ludowością, pięknem i warsztatem wykonanych ręcznie przedmiotów codziennego użytku. Szczególnie w dzisiejszych czasach jest to kontrast do masowo i tanio produkowanych dóbr.
Na czym w wielkim skrócie polega proces projektowania wzorów i deseni na tkaninach? Czy projekty robione są ręcznie czy komputerowo? Opowiedz nam trochę o tym, jak pracujesz.
JBL: Pracuję bardzo różnie. Głównie nadal maluję, wycinam i kleję, bo sam komputer mnie nudzi. Każdy wzór jest wykonany inaczej, to nie jest jakoś specjalnie zaplanowany proces.
Nie mam zorganizowanego systemu w którym pracuję, ale akurat w strefie projektowania lubię ten swój chaos i ufam sobie. Eksperymentuję i w pewnym momencie wiem, że to jest to.
Podkreślasz, jak ważny jest dla Ciebie cały proces tworzenia nowego produktu lub wzoru, od pierwszych pomysłów do gotowego projektu. Jak długo to mniej więcej trwa?
JBL: To najprzyjemniejsza strona mojej pracy – wymyślanie i projektowanie. Nie ma jednej formuły, jest trochę przypadku i dlatego nie można mówić o jakimś określonym czasie powstawania kolekcji. Nie pracuję na zlecenie w firmie, gdzie ktoś narzuca mi terminy.
Jak budujesz nową kolekcję?
JBL: To zależy od tego, co mnie zainspiruje. Wymyślam wzór, myśląc jednocześnie o tym jaka tkanina najlepiej odda zamierzony efekt pod względem faktury i składu włókien – czy ma być bardziej trójwymiarowa, czy płaska. Kolejnym etapem jest wizyta u wykonawcy, dobór kolorów i przędzy. Po około trzech tygodniach przychodzi długo wyczekiwana przesyłka z tzw. ‘colour blanket’ (próbnik), na którym widać kilka wersji kolorystycznych danego wzoru, utkanych na różnych osnowach. To dla mnie najbardziej ekscytujący moment. Czasem ciężko wybrać jedną wersję. Mimo, że miało się w głowie określony efekt, okazuje się, że inne warianty też wyglądają świetnie.
Myślę teraz nad kolekcją tkaniny drukowanej. Dotychczas wszystkie wzory były tkane żakardowo. Mam ochotę spróbować czegoś nowego.
Idę na kurs linorytu. Myślę, że jeśli spodoba mi się to medium, będzie to miało odbicie w kolejnej kolekcji tkanin.
Powiedziałaś kiedyś: “Niektóre hafty, ceramika czy tkaniny przemawiają do mnie bardziej niż uznany obraz wiszący na ścianie w światowej sławy muzeum”. Dlaczego?
JBL: Bo często jest w nich nie tylko olbrzymi warsztat, ale i pasja, niedoceniony artyzm. Złapałam się nie raz, chodząc po muzeach na tym, że bardziej zaczynam zwracać uwagę na pięknie zaprojektowaną ramę, niż na to, co ona oprawia. Może ciekawa by była kiedyś taka wystawa samych ram, z opisem twórcy.
Przedmioty użytkowe mają też inną wartość. Czemuś służą, ktoś ich codziennie dotyka, są świadkami konkretnych sytuacji. Japonka Marie Kondo – autorka “Magii sprzątania” – twierdzi, że przedmioty, którymi się otaczamy powinny nas cieszyć. Jeśli coś nam przestaje dawać radość powinniśmy się tego pozbyć. Ja się z tym zgadzam. Moim zdaniem rzeczy, które lubimy i które nam się podobają, dodają nam energii. Piękne przedmioty, stworzone z pasją i wiedzą na temat tego tworzenia, po prostu sprawiają, że dobrze się czuję we wnętrzu.
Dążysz do doskonałości w projektowaniu i produkcji, dbając jednocześnie o najwyższe normy moralne i etyczne w całym procesie. Jak to wygląda w praktyce, co to oznacza?
JBL: Tak, dążę. Dlatego planuję w najbliższym czasie wycofać wszystkie tkaniny mające w składzie przędze pochodzenia odzwierzęcego. Żegnam się z wełną, kaszmirem, jedwabiem i cierpieniem. Od paru lat jestem weganką. Rozwój cywilizacji XXI wieku osiągnął taki poziom, że przynajmniej w naszej strefie geograficznej możemy się spokojnie obejść bez wykorzystywania innych istot. Planuję wielka wyprzedaż, z której część dochodu przeznaczę na działalność Otwartych Klatek (w Anglii – Open Cages). W mojej kolekcji pozostaną lny, bawełna oraz mieszanki ‘cruelty free’.
Lubię też wspierać lokalną produkcję. Swoje kolekcje tkam w Polsce i w Anglii. W Polsce lny i bawełnę, w Anglii wszystko inne. Nie lubię masowej produkcji, po prostu. Lubię mieć kontrolę nad tym, co robię. Oczywiście, że ceny produkcji lokalnej są nieporównywalnie wyższe, ale swoje wzornictwo adresuję do klienta, który widzi tę różnicę i jest gotów zapłacić za domowe, dobre rzemiosło, wykonane w warunkach, gdzie nikt nie został skrzywdzony.
Projektujesz piękne i klasyczne w swojej formie wzory, które pasują zarówno do współczesnych, jak i tradycyjnych wnętrz. Nie kusiło Cię kiedyś, żeby sięgnąć po nowoczesne motywy?
JBL: Myślałam, że Africana jest dość współczesna 🙂
Współczesne tkaniny są głównie gładkie. Powracający minimalizm wymusza prostą estetykę bez zbędnej dekoracji. Jeśli kiedyś skusi mnie coś bardziej futurystycznego jak np. tkaniny o zmieniających się wzorach w zależności od temperatury, to z pewnością pojawi się taka kolekcja.
Opowiedz nam jak powstała Africana?
JBL: Africana akurat powstała w komputerze. To prosty geometryczny wzór.
Całkiem niedawno twoje tkaniny wykorzystała do swoich kostiumów scenicznych młoda polska kostiumolożka Weronika Karwowska w spektaklu operowym „Halka” Stanisława Moniuszki w reżyserii Jarosława Kiliana. Jak wyglądała wasza współpraca?
JBL: Skontaktował nas ze sobą mój producent tkanin lnianych, pan Andrzej Borzykowski, który współpracował już wcześniej z panem Kilianem. Weronika odwiedziła jego zakład i, zobaczywszy tam moje wzory, poprosiła o kontakt ze mną. Spotkałyśmy się w Warszawie, w kawiarni, wyjmowałam z walizki tkaniny, a projektantka wybierała. W kolejnych miesiącach Weronika przesyłała mi kolejne szkice w różnych fazach gotowości, a mnie duma rozpierała, że moja tkanina pojawi się w Łodzi na scenie. Tkanina została utkana przy wykorzystaniu moich wzornic, w kolorach wybranych przez Weronikę. Ponownie spotkałyśmy się przy okazji premiery “Halki” w Łodzi. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się, nie tylko zawodowo.
Kto pomaga Ci w budowaniu marki? W jaki sposób docierasz do odbiorców?
JBL: Początkowo zatrudniałam firmę PR-ową, ale dla mojej młodej firmy był to duży koszt. Miałam od początku dość dużo publikacji, także w prasie zagranicznej.
Wszystko już prawie odbywa się online, więc i ja staram się nadążać. Media społecznościowe zajmują mnóstwo czasu, ale chcę to ‘ogarniać’ sama. Nie wyobrażam sobie, by ktoś za mnie publikował posty.
Moi odbiorcy to głównie projektanci wnętrz, właściciele sklepów wnętrzarskich oraz osoby prywatne. Najczęściej są to kontakty z targów na których się wystawiam, z kiermaszów, Facebooka, Instagrama, Pinteresta czy Twittera. Pomagają też wspierający mnie nieustannie znajomi oraz znajomi znajomych. Jestem w trakcie szkoleń marketingowych. Lubię wymyślać kolejne formy reklamy swojego produktu. Optymalizujemy też aktualnie moją stronę internetową, by ułatwić sprzedaż na smartphonach i tabletach.
Prowadzisz bloga. Ostatnio pojawił się na nim niezwykły wpis. To literacko-dokumentacyjny obraz fascynacji polskim miastem Żyrardów, o którym opowiadasz z niezwykłą nostalgią. W Twojej twórczości pojawia się więc i wątek literacki.
JBL: Moje wzory mają historię, jakiś powód dla którego powstały. Chcę o tym opowiedzieć. Zauważyłam, że ludzie lubią słuchać opowieści. Lubią poznawać genezę danego wzoru. Może dlatego, że przestaje on wtedy być znikąd, przestaje być pustą dekoracją, a staje się czymś oswojonym, ważnym. To tak jak z podróży przywozimy różne przedmioty do domu, które na zawsze będą nam przypominać o tym gdzie je kupiliśmy, jak wtedy pachniało powietrze i co potem zjedliśmy. Mój dom jest pełen takich przedmiotów-historii. Jestem zbieraczką i tak też podchodzę do swoich wzorów.
Kiedy zobaczyłam zdjęcia Twoich pierwszych tkanin ustylizowane na pięknej modelce Katharine Wallinger przez fotografkę Zoe Lloyd, pomyślałam, że chyba lubisz prace Fridy Kahlo… Może się mylę?
JBL: Właśnie zobaczyłam wystawę Fridy w Poznaniu. Wystawa była ciekawa bo oprócz samych prac Fridy i Diega, można było zobaczyć fotografie, film dokumentalny z jej życia codziennego i twórczego, oraz prace uczniów Fridy. Najbardziej podobały mi się fotografie amerykańskiego fotografa węgierskiego pochodzenia, Nickolasa Muraya, ukazującego Fridę w jej eleganckiej ludowości. Zawsze lubiłam patchwork oraz collage i te zdjęcia takie są – wielowarstwowe i wypełnione wzorem.
Była też jedna praca w pięknej ramie przypominającej malowane płytki ceramiczne, zatytułowana “Portret Nataszy Gelman”.
Choć nigdy Fridą nie inspirowałam się, to istnieje jakiś wspólny mianownik – zamiłowanie do ludowości. Dostrzegam też podobieństwo w samych wzorach ludowych polskich i meksykańskich, np. w kolorowych pasiastych tkaninach.
Jeśli chodzi o zdjęcie autorstwa Zoe Lloyd, to uwielbiam to z Katharine. Ale to nie tylko moja praca! Zoe, która je sfotografowała, jest również kostiumologiem. Ona uwielbia „Wiktorianę” i ma wielkie doświadczenie w sesjach zdjęciowych. Wiedziałam jaki chcę osiągnąć efekt, dlatego miałam mnóstwo szczęścia, że wpadłam akurat na Zoe, na Facebooku! Razem pracowałyśmy nad tą stylizacją i nad trzema innymi. Świetnie uzupełniałyśmy się. Każda coś dodawała i tak powstało moje ukochane zdjęcie “Dziewczyna na koniu”. Chciałam pokazać wpływ różnych kultur na moje wzornictwo. Fotografia została wykonana wiekowym Polaroidem, do którego film można już tylko kupić na e-Bay. Efekt sepii osiągnięty był nie dzięki filtrowi w Photoshopie, ale kilku godzinom na mroźnym powietrzu, bieganiu za Katharine na koniu i zaciskaniu kciuków, by z tego coś wyszło. Stare kasetki Polaroida potrafią być temperamentne. Udało się. W sumie powstała cała seria zdjęć w sepii.
Jesteś wielbicielką angielskiej projektantki mody Vivienne Westwood. Za co ją cenisz, co konkretnie podoba Ci się w jej filozofii projektowania?
JBL: Cenię ją za to, że modę traktuje jako środek wyrazu dla własnych przekonań.
Podoba mi się jej podejście do ekologii i to, że przedkłada jakość nad ilość, dostrzega zagrożenie dla środowiska w masowej produkcji. Bliskie jest mi jej przekazywanie wartości moralnych poprzez twórczość.
Jak oceniasz współczesne polskie wzornictwo?
JBL: Wysoko. Polska zawsze miała dobry design, ale niestety też kompleks wobec Zachodu. Niepotrzebnie. Myślę, że to powoli zmienia się. Szkoda, że zdolni ludzie bardziej są doceniani poza granicami naszego kraju i wielu woli wyjechać, bo to im się po prostu bardziej opłaca. Założenie firmy np. w Anglii jest o wiele łatwiejsze niż w Polsce i nie wiąże się z wielkimi kosztami na samym starcie. Własna inicjatywa jest wręcz wspierana.
Myślałaś kiedyś o tym, żeby zdefiniować przesłanie swojej twórczości?
JBL: Nie lubię wciskania w ramy. Wcale nie jestem przekonana, że tkanina to będzie już do końca tym, czym będę się zajmować. Jeśli tak, to z pewnością w różnych formach. Mam wiele pomysłów na rozwijanie firmy w przyszłości. Przesłanie jednak pewnie zawsze będzie podobne: multi-kulti, cruelty free, wykonane z pasją.
Masz piękny ogród, kochasz rośliny, zioła, jesteś weganką i lubisz gotować. Czy bliska jest Ci idea slow life?
JBL: Tak. W naszej kulturze za bardzo stawiamy siebie jako kontrast dla całej przyrody. Widzimy siebie człowieka, a po drugiej stronie przepaści zwierzęta, rośliny, wodę, lasy… A przecież nie ma takiej granicy. Jesteśmy jednym z elementów tej układanki. Jest teraz duży zwrot w kierunku slow life, ekologii, zdrowego żywienia. Może właśnie dlatego, że ludzie orientują się, iż nie da się na dłuższa metę żyć szczęśliwie i zdrowo w takim pociągu-ekspresie, który jedzie po wszystkim, siejąc spustoszenie, gdzie serwowane jest śmieciowe jedzenie, a jedyną stacją docelową jest supermarket.
Czy jest ktoś kogo cenisz w sposób szczególny? Jeśli tak, to za co?
JBL: Artystycznie Kate Bush. Za to, że trudno ją zdefiniować i umieścić w encyklopedii pod jednym hasłem. Za to, że nieustannie rozwija się i nie podąża za obecnymi trendami. Jest szczera i oryginalna w swojej twórczości, łączy niekonwencjonalne środki przekazu.
„Rzeczy piękne są trudne” twierdził Platon. Czy ta myśl jest Ci bliska?
JBL: Zależy jak na to spojrzeć. Platon uważał że przedmioty materialne są odbiciem idei, a najwyższą ideą jest idea dobra. Sama często staję przed moralnym dylematem w podjęciu decyzji. Dla mnie zdecydowanie, rzecz nie może być prawdziwie piękna, jeśli okupiona jest cierpieniem. Dlatego postanowiłam wycofać z własnej kolekcji tkaniny pochodzenia odzwierzęcego. Dlatego też decyduję się na produkcję w miejscach, które znam i które prosperują w zgodzie z moimi normami moralnymi.
O czym marzysz zawodowo?
JBL: Mój business plan to by się nigdy nie nudzić.
Nie mam wielkich aspiracji, czy jednego pomysłu na to ‘kim chcę być, gdy dorosnę’. Jakoś ufam losowi, swojej intuicji, swoim potrzebom. Póki co, w tych wszystkich swoich chaotycznych z pozoru ruchach, dostrzegam jakiś określony kierunek. Chciałabym, by moja twórczość miała, tak jak u Vivienne Westwood, silny przekaz moralny. By nie czuć nigdy dysonansu między tym co robię, a tym kim jestem w środku. Myślę, że ludzi przyciąga prawdziwość.
Chciałabym również, by w Polsce odżył przemysł włókienniczy tak modny i dochodowy w kraju w którym mieszkam.
Moją ambicją jest, by moje projekty sprawiały ludziom radość i wnosiły coś ciekawego, pięknego w ich życie codzienne.
Dziękuję Ci za wywiad i życzę wielu sukcesów na drodze projektowania.
Wywiad z Julią Brendel-Lee zarejestrowany w listopadzie 2017 r.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / RZECZY PIĘKNE
Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości artystki. Zobacz fotoreportaż >
*
Strona artystki: www.juliabrendel.com
Julia Brendel-Lee na Instagramie
Comments: no replies