INSPIRACJE • Ewa Zielińska → Nie piszę dziennika; parę razy próbowałam, ale wstydziłam się sama przed sobą ujawniać swoje myśli. Teraz jestem „zmuszona” ubrać w słowa to, co się dzieje w moim wnętrzu i opowiedzieć o moich inspiracjach. Nie jestem przygotowana! Nawet nie umiem jednoznacznie zdefiniować inspiracji, ma ona bowiem dla mnie dwa aspekty:
Jeżeli przyjmiemy, że inspiracja to coś, co uruchamia moją wyobraźnię i sprawia, że angażuję się w bardzo satysfakcjonujące, chociaż niezbyt przydatne rozmyślania.
Bardzo lubię zabytki w stanie „rozgrzebanym”. Kiedy skrzydło pałacu przypomina raczej plac budowy i nie wygląda już – ani jeszcze – tak, jak widzieli lub dopiero zobaczą je użytkownicy. Można wtedy docenić założenia podstawowe, takie jak przestrzeń, światło, usytuowanie obiektu; widzi się jego prawdziwy potencjał. Można sobie w myślach zaplanować podłogę, umeblowanie i funkcję; można sobie wyobrazić własne życie w tym miejscu, w innej epoce. Albo na odwrót: w gąszczu rusztowań szukać nowych podziałów i alternatywnych przestrzeni.
Jest to też ta wyjątkowa chwila, kiedy mamy okazję odkryć szczegóły, które po zakończeniu prac już nie będą widoczne: relikt starej polichromii zachowanej dzięki temu, że ktoś kiedyś przybił tu listwę a następni malowali już po wierzchu; płytki starej, ceramicznej posadzki pod późniejszymi marmurami; karteczki z modlitwami upchnięte w szpary za ołtarzem.
Ani szacowny wygląd zabytku „przed”, ani doskonała aranżacja „po” nie dają takiej satysfakcji, jak odnajdywanie śladów zostawionych przez prawdziwych ludzi, przy prawdziwej pracy, w ich realnym życiu; śladów, które jakimś cudem zostały ominięte przez późniejsze ulepszenia i przeróbki. Dla takich doświadczeń jadę w teren. A potem wracam do pracy i do tabelek, chociaż bardzo chciałoby się wyjechać raz a dobrze, w którykolwiek Beskid i tam zostać, przyrządzać sałatkę z przydomowych pokrzyw.
Jeżeli przyjmiemy, że inspiracja to coś, co skłania do konstruktywnego działania i powoduje, że „chce się chcieć”.
Moją największą inspiracją jest pustka. Uwielbiam brak rzeczy, brak treści, brak wypełnienia, brak towarzystwa. Ostatnie zdanie mogło wprawić w osłupienie tych, którzy mnie znają – ponieważ materialna strona mojego życia to szerokie kontakty i wieczny bałagan, który wygodnie mi jest nazywać „twórczym”. Niby poruszam się w tym wszystkim płynnie, łapię i łączę luźne końce sznurków, działam skutecznie. Do czasu. Kiedy czuję, że otwartych wątków jest zbyt wiele, że zbyt wiele spraw wymaga jednocześnie mojej uwagi, zbyt wielu ludzi jest dookoła – moja motywacja blednie i chaos coraz bardziej wkrada się także do mojego wnętrza. Wtedy jest źle. Mam blokadę na myślenie, na staranie się i na sprzątanie.
Stan ten mija, kiedy mam okazję odciąć się od bodźców – zarówno zewnętrznych jak i wewnętrznych. Ciche, puste miejsca pozwalają wziąć oddech. Ulga przychodzi do mnie we wnętrzach, gdzie przestrzeń jest ograniczona i kontrolowana.
W plenerze zbyt dużo się dzieje; kryterium pustego planu spełnia jedynie brzeg oceanu. Nawet krótki pobyt w uporządkowanej, cichej przestrzeni powoduje, że przychodzą pomysły, wraca chęć do działania. Natychmiast po powrocie zabieram się za sprzątanie, zaczynając od biurka, a kończąc na procesach w firmie. Bardzo chcę odwzorować ten cenny, odświętny spokój i wprowadzić go do mojej codzienności. Jak dotąd, niestety, bezskutecznie.
Comments: no replies