Anna Kaszuba-Dębska wpisuje się mocno w środowisko artystyczne Krakowa. Jest malarką, reżyserką filmów animowanych, autorką instalacji, ilustratorką książek dla dzieci i pisarką. Nieustannie eksperymentuje, inicjuje nowe działania i wymyśla dla nich całe strategie artystyczne. Realizuje się w wielu dziedzinach sztuki, ale przyznaje, że najbliższe jest jej malarstwo.
Zobacz fotoreportaż ze spotkania z Artystką >
Rzeczy Piękne: Aniu, ostatnio byłaś bardzo zajęta nową książką o Brunonie Schulzu. Powiedz proszę, jak prowadziłaś dialog z tym artystą? Do czego doprowadziły Cię badania nad jego mroczną twórczością graficzną i rysunkową? Opowiedz nam trochę o pracy pisarza i dokumentalisty w jednej osobie.
Anna Kaszuba-Dębska: Rzeczywiście, w ostatnich miesiącach całkowicie pochłonięta byłam pracą nad biografią Brunona Schulza, więc kontakt ze mną był utrudniony. Pisałam po kilkanaście godzin dziennie, codziennie, nie wykluczając weekendów. Trudno było się ze mną umówić, jeszcze trudniej spotkać. Wyjechałam z miasta na całą zimę i wiosnę, zamknęłam się z książkami, albumami, notatkami, zdjęciami, laptopem, internetem i własnymi myślami. Wynikiem tego pisania jest milion trzysta tysięcy znaków, które składają się na moją książkę o Brunonie Schulzu. Co ostatecznie z tego wyniknie, zależy od redakcji i wydawcy. Już wiem, że całość zostanie skrócona, ale pisząc tak obszernie zdawałam sobie z tego sprawę. Oczywiście praca nad biografią Schulza nie byłaby możliwa bez wcześniejszych wnikliwych, kilkuletnich badań. Przyznam też, że moja osobista, bezgraniczna fascynacja tym artystą, sięgająca czasów dzieciństwa, miała duże znaczenie. Materiały zaczęłam zbierać już w 2010 roku, kiedy podjęłam pracę nad doktoratem i po raz pierwszy wyruszyłam do mitycznego miasta Schulza – Drohobycza, który wówczas w mojej wyobraźni jawił się jako pełne czaru, niesamowicie magiczne miejsce.
Pytasz, jak prowadziłam dialog z artystą. Myślę, że dialog artystyczny prowadzę z nim już od lat, najpierw w roku 2012, kiedy zainicjowałam mój projekt społeczno-artystyczny „Szpilki”, a potem w 2015, kiedy kontynuowałam jego idee w kolejnym działaniu artystycznym – projekcie „Emeryty”. W obu przypadkach były to działania inspirowane twórczością graficzną i literacką Schulza. Idea, która była ich osią, to przeciwstawienie dwóch bytów, dwóch światów: tego co jest i tego, czego nie ma, co przeminęło i co trwa. Teraz, po napisaniu biografii Schulza, w kontekście tamtych moich artystycznych okołoschulzowskich działań myślę (i równocześnie odpowiadam na dalszą cześć twojego pytania), że uświadomiłam sobie schulzowski dualizm niemal na każdym poziomie percepcji jego osoby i twórczości, zarówno graficznej jak i literackiej. Poczułam tę tragiczną tęsknotę odczuwania innej czasoprzestrzeni, bycia równocześnie tu i gdzieś indziej, bycia sobą tu, i pragnienia bycia kimś innym tam. Tak jak w opowiadaniu Schulza pt. „Pan Karol”, kiedy to wuj Karol ze spuszczoną głową wychodzi z własnego mieszkania przez drzwi, podczas gdy w opuszczanym pokoju, w przeciwną stronę oddala się w głąb zwierciadła ktoś odwrócony od niego na zawsze plecami. Ten ktoś idzie, jak pisze Schulz „przez pustą amfiladę pokojów, które nie istniały”. Niby to on, wuj Karol, ciągle ten sam, ale tak naprawdę to ktoś zupełnie inny.
Praca nad biografią Schulza była trudna i fascynująca zarazem. Jako malarka chciałam przedstawić przede wszystkim Brunona Schulza malarza, dopiero potem Brunona Schulza pisarza, czyli takiego, jakim właściwie znany jest powszechnie. Paradoks polega na tym, że przez całe życie uporczywie zabiegał o bycie uznanym malarzem, aż tu nagle po debiucie literackim okrzyknięto go wielkim talentem pisarskim i został uznanym pisarzem. Wydaje mi się, że moja wrażliwość malarska pozwoliła zobaczyć pewne rzeczy z innej perspektywy, niż to widzą krytycy i naukowcy. Praca biografa ma coś w sobie z działań detektywistycznych: trzeba nieustannie szperać w archiwach, literaturze tematu, szukać powiązań, odnajdywać nowe wątki i łączyć je ze sobą. Osobiście lubię ten dreszczyk emocji, kiedy odkrywa się przede mną coś, czego (jak mi się wydawało) nikt wcześniej jeszcze nie odkrył. Podobnie było z moją pierwszą okołoschulzowską książką pt. „Kobiety i Schulz”, wydaną w 2016 roku. Żeby jednak coś odkryć, trzeba najpierw przebrnąć przez tysiące dokumentów, niezliczone archiwalia, wcześniej poświęcić czas na ich zdobycie, potem przeczytać, uporządkować i przełożyć na nowy język, literacki, ciekawy – mam nadzieję – dla czytelnika.
Czy możesz uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, gdzie i kiedy odbędzie się premiera Twojej nowej książki o Schulzu?
AK-D: Książka ukaże się nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak. Obszerny materiał literacki przekazałam redaktorce prowadzącej i trwają prace nad tekstem. Premiera to kwestia najbliższej przyszłości, ale dokładną datę wkrótce poda wydawca.
Jesteś prawdziwą artystką, gdyż działanie jest dla Ciebie sztuką, a sztuka działaniem. Twój wachlarz możliwości jest ogromny, bo oprócz malarstwa, grafiki, ilustracji książkowej i pisarstwa zajmujesz się również reżyserią filmów animowanych, a także robisz instalacje – mam tu na myśli Twój doktorancki projekt „Szpilki”. Tworzysz też akcje społeczno-artystyczne, zapraszając ludzi do interakcji. Dużo poszukujesz, badasz różne obszary wypowiedzi artystycznej i komunikacji z odbiorcą. Która z wymienionych dziedzin jest Ci szczególnie bliska i dlaczego?
AK-D: Wieloletnia praca w wolnym zawodzie artystycznym sprawia, że robisz zawodowo przeróżne rzeczy. Nie zawsze jest różowo i kiedy jest się artystą, czasem trzeba podjąć się projektów nieco mniej atrakcyjnych. Na szczęście, gdy nad nimi pracuję, to zawsze z pędzlem, ołówkiem, albo myszką komputera w ręku. Sama próbuję też je kreować, inicjując nowe i wymyślając strategie działania. Może dlatego z zewnątrz wydaje się, że działam na tak wielu polach, ale są to dziedziny zawodowo sobie bliskie – grafika, malarstwo, film animowany. Zresztą wszystkie te kierunki studiowałam na Akademiach Sztuk Pięknych w Krakowie i Warszawie i to jest mój zawód. Ale najbardziej mi bliską, utęsknioną dziedziną sztuki, o którą pytasz, jest olejne malarstwo sztalugowe. Może dlatego, że było upragnione od dzieciństwa, a obowiązki zawodowe sprawiają, że poświęcam mu najmniej czasu. Już jako pięcio-, czy sześcioletnia dziewczynka byłam przekonana, że zostanę malarką. Wspinając się na palcach, stawałam przy wielkim stole wujka malarza, pełnym pędzli, gęstych od farb olejnych palet, słoików i buteleczek wypełnionych pachnącymi terpentynami i werniksami. Ledwo sięgałam nosem blatu, ale bardzo chciałam malować takimi farbami jak on.
Kim był Twój wuj, który Cię tak mocno inspirował w tym czasie?
AK-D: To brat cioteczny mojej mamy. Z tego co wiem maluje do dziś i choć nie ukończył artystycznych studiów akademickich to pasja pozostała. Ciekawostką jest fakt, że jego syn został pisarzem.
Zastanawiam się, czy tworząc, sięgasz w głąb siebie i wsłuchujesz się mocno w to, co Ci podpowiada intuicja, czy kreujesz nowe projekty na zasadzie podjęcia nowego wyzwania artystycznego?
AK-D: Wydaje mi się, że każdy, kto tworzy, niezależnie czy jest muzykiem, pisarzem czy twórcą wizualnym, musi sięgnąć w głąb, posłuchać wewnętrznego głosu, poszukać siebie. Czasem wydobywanie na zewnątrz tego, co ukryte, jest bolesnym procesem. Można być twórcą bądź odtwórcą. Dla mnie, w przypadku bycia twórcą, ważny jest element prawdy. Za twórcę podążającego tą drogą uważam właśnie między innymi Brunona Schulza. Jeśli chodzi o mnie, to wydaje mi się, że potrafię być i twórcą i odtwórcą. Ale w mojej działalności artystycznej, czy zawodowo-artystycznej, rozgraniczam te dwie aktywności. Co zaś się tyczy intuicji, to doświadczenie mi mówi, że jest ona niezbędna i niezawodna w tworzeniu i warto za nią podążyć.
Każdy artysta, z którym spotykam się i rozmawiam, buduje świadomie swoją przestrzeń do wypowiedzi artystycznej, przekracza ją, czasami czerpiąc z czegoś lub kogoś. Jak to jest u Ciebie?
AK-D: W różnych okresach życia bywało, że ulegałam fascynacjom innych twórców, ale nigdy na zasadzie, żeby powielać pozostawione przez nich wzorce malarskie. Pierwszą fascynacją, jeszcze w okresie podstawówkowym, był oczywiście impresjonizm. Choć muszę przyznać, że raczej interesowało mnie środowisko, warsztat, biografie artystyczne. Zaczytywałam się w życiorysach wielkich malarzy, takich jak Van Gogh, Gouguin czy Cezanne, wyszukując przy okazji historie kobiet artystek – mam tu na myśli Bertę Morisot, Suzanne Valadon czy Camille Claudel. Już wówczas odzywała się we mnie niezgoda na dziejową nierównowagę pomiędzy możliwościami rozwoju artystycznego mężczyzn i kobiet. Później, w okresie nastolęctwa, w związku z pomieszkiwaniem w Krynicy-Zdroju, zafascynowałam się Nikiforem, sztuką prymitywną, kiczem i ludowością. Z kolei w czasie studiów przerobiłam etap zamiłowania do malarstwa tenebryzmu i poszukiwania światła. Wtedy moim mistrzem był abstrakcjonista Marc Rothko. Wszyscy ci artyści inspirowali mnie, zapalali do działania, zachwycali. Przyznam, że z czasem niestety coraz mniej rzeczy czy artystów zachwyca mnie tak totalnie jak wtedy. Ale rzeczą, która chyba od zawsze napędza moją przestrzeń wypowiedzi artystycznej, jest czas i powrót do własnego dzieciństwa, w mojej wyobraźni magicznego, fantastycznego i mitycznego. Może dlatego właśnie proza Schulza, którą odkryłam w okresie dorastania, czyli tracenia bezpowrotnie dzieciństwa, tak mocno na mnie podziałała. A jeśli jako artystka czerpię z czegoś, to chyba jest to właśnie literatura.
Kim jest dla Ciebie meksykańska artystka Frida Kahlo, która mawiała: „Maluję siebie, ponieważ najczęściej przebywam w odosobnieniu i znam dobrze obiekt, który uwieczniam”. Za co ją cenisz?
AK-D: Frida Kahlo jest artystką, która mnie wzrusza, a właściwie powinnam użyć mocniejszego słowa – porusza. Nie ze względu na cierpienie fizyczne, które bywa tematem jej życiowego dzieła, lecz na ogromną determinację tworzenia. Tworzenia pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Wypowiadania się językiem obrazu, koloru, światła, czasem prymitywnym, czerpiącym z ludowego kiczu, ale prawdziwym. Frida jest prawdziwa. Za to ją cenię.
Czy według Ciebie Frida Kahlo nadała współczesnej sztuce feministycznej nowy kierunek?
AK-D: Frida na pewno bardzo mocno zaznaczyła swoją obecność w sztuce. Była silną osobowością, nie pozbawioną też, pomimo łańcucha wielu tragicznych zdarzeń, poczucia humoru. Inteligentną, otwartą na innych, z polotem, chęcią działania i pasją życia. Ze względu na niemożność donoszenia kolejnych ciąż, liczne poronienia i dojmujące poczucie straty dziecka, obrazami opowiedziała światu właśnie o tym aspekcie kobiecości. Jest to opowieść kobiety opowiedziana przez kobietę malarkę, mężczyzna malarz pewnie tę historię opowiedziałby inaczej – jeśli w ogóle chciałby ją opowiedzieć. Ale czy nadała nowy kierunek sztuce feministycznej? Nie potrafię odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Frida jest dla mnie artystką totalną, surrealną i do bólu prawdziwą.
Jesteśmy w Twoim krakowskim domu i pracowni, gdzie zachwyciły mnie piękne meble i stare fotografie Twoich bliskich. Czy lubisz sięgać do przeszłości, czy ona Cię inspiruje?
AK-D: Tak. Sięgam do przeszłości. Ona mnie wzmacnia. Przodkowie dają mi punkt zaczepienia, odnajduję w nich ciepło i dobro. Udało mi się ocalić od zapomnienia i przeminięcia parę ładnych przedmiotów moich pradziadków: kilka ponad stuletnich kredensów, trochę bibelotów. Najstarsze zdjęcie jakie posiadam, to wileńska fotografia z XIX wieku, przedstawiająca prababcię mojej prababci. Ale jeśli mówimy o wnętrzu, to jestem zwolenniczką łączenia starych gratów z nowoczesnymi przedmiotami. Fascynują mnie nowinki technologiczne. Nie popadam jednak w rodzinny sentymentalizm, przeszłość raczej mnie buduje, niż smuci, że przeminęła. Lubię to, co nowe.
Jak wspominasz dom swojego dzieciństwa? W jaki sposób ukształtował Cię artystycznie?
AK-D: Miałam równocześnie trzy domy dzieciństwa. Pierwszy to dom moich rodziców zbudowany w latach osiemdziesiątych, drugi – dom moich dziadków z lat pięćdziesiątych, trzeci był domem pradziadków z początku XX wieku. Każdy z nich miał wpływ na kształtowanie się mojej dziecięcej wrażliwości artystycznej. Rodzice szybko zwęszyli moje upodobania i zadbali, aby nie brakowało mi farb, kredek, sztalug, albumów z obrazami i książek o sztuce. We własnym pokoju mogłam malować ściany, drzwi i meble. Nigdy mi tego nie zabraniano, wręcz dopingowano i chwalono. W domu dziadków z kolei rozwijałam głównie umiejętności lepienia z plasteliny. Nie były to maleńkie figurki, a wielkie sceny opowiadające historię. Na przykład, nie zapominając o żadnym bohaterze literackim, ulepiłam „Ptasie radio” według Tuwima, lepiłam bale z orkiestrą, roztańczone pary. Wszystko z rozmachem. Pamiętam, że gdy brakowało mi już plasteliny, szłam z babcią do sklepu i dostawałam od razu 10 opakowań, potem dziadek ugniatał ją w swoich wielkich dłoniach, a ja siedząc u niego na kolanach lepiłam, co chciałam. Tak upływał nam czas aż do wieczorynki, kiedy z dziadkiem siadaliśmy w fotelach i czekaliśmy wspólnie na Bolka i Lolka, by razem pośród napisów odnaleźć nazwisko mojego dziadka. Bo twórcą tych postaci był stryj Leszek Lorek. Myślę, że właśnie dlatego na studiach trafiłam do pracowni Filmu Animowanego profesora Jerzego Kuci, a nazwisko Lorek otworzyło mi drzwi w Studiu Filmów Rysunkowych w Bielsku Białej, które założył Leszek Lorek. Tam zrealizowałam kilka małych projektów filmowych. Trzeci dom dzieciństwa, ten najbardziej magiczny i mistyczny, należał do pradziadków. Był dom, ogród i sad, mnóstwo owoców, kwiatów, zapachy i przestrzeń, mój raj. Pradziadek w wolnych chwilach malował i rzeźbił w drewnie, a na pytanie: „Dziadku, co robisz?” odpowiadał: „Rzeźbię bramę do raju”. Diadkowie mieli talent w rękach, spryt do majsterkowania i umiejętność zrobienia czegoś z niczego. Babcie z kolei szyły, haftowały, tworzyły bukiety, ikebany, potrafiły zrobić sztuczne kwiaty, które wyglądały jak prawdziwe. Częstym gościem w domu pradziadków była malarka Maria Płonowska, absolwentka akademii i uczestniczka paryskiej Ecole de Paris. Ostał się mi jej maleńki pejzaż. Niedawno odkryłam też, że moja prababcia jako nastolatka wykonywała pod okiem nauczycielki wraz z innymi uczennicami kilimy i firanki według projektów Zofii Stryjeńskiej, zamówione na salon paryski.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że pasujesz/należysz do innej epoki. Do której i dlaczego?
AK-D: Nie pamiętam kontekstu tego wywiadu, ale może właśnie miałam na myśli epokę moich pradziadków, czyli początek XX wieku. W dzieciństwie nasiąkałam opowieściami z lat ich młodości. Zresztą to sam w sobie ciekawy okres: odzyskiwanie niepodległości po czasie zaborów, emancypacja kobiet, pojawienie się możliwości ich kształcenia na uniwersytetach i akademiach, wywalczenie praw wyborczych dla naszej płci.
Zaistniałaś w świadomości wielu rodziców jako autorka ilustracji do książeczek edukacyjnych pisanych dla dzieci wraz z Twoim mężem Łukaszem Dębskim. Pamiętam, jak kiedyś zachwycała się nimi Anna Maria Jopek, opowiadając, że nieodłącznie towarzyszyły jej w edukacji synów. Twoją ostatnią książką wydaną w 2018 r. jest „Poczet królowych polskich”. Są to opowieści biograficzne o 25 królowych. Jak długo malowałaś cykl dużych płócien olejnych, które posłużyły Ci za ilustracje do książki?
AK-D: Jedną z moich aktywności zawodowych jest ilustrowanie i projektowanie książek. Przez ostatnie kilkanaście lat uzbierało się ich sporo, były projekty edukacyjne i literackie. Oczywiście najbliższe są mi książki współtworzone z Łukaszem dla naszych dzieci. Ostatnimi laty ilustruję też własne teksty. Książka „Poczet królowych polskich” była dla mnie szczególnym wyzwaniem, nie tylko ze względu na charakter ilustracji, które tak naprawdę są obrazami olejnymi, ale na ważny herstoryczny temat. Nikt do tej pory nie stworzył pocztu polskich władczyń, a już na pewno nie dla młodego czytelnika. Cieszę się, że ta pozycja, mimo wielu nieudanych prób zainteresowania nią wydawców, w końcu ukazała się. Frustrował mnie fakt, że w kraju, gdzie tyle mówimy o historii, nikt nie chce podjąć tematu polskich królowych. Ale udało się, może dlatego, że ostatnio książki herstoryczne, opowiadające o kobietach, cieszą się coraz większą popularnością. Obrazy przedstawiające sylwetki 25 królowych żyją własnym życiem, są wystawiane, wokół nich odbywają się warsztaty. Cieszę się, że mogę przybliżyć współczesnym te dwadzieścia pięć historycznych postaci polskich władczyń, a kolejne czekają na namalowanie.
Patrzę teraz na wielkoformatowe portrety królowych i mam wrażenie, że twórczość jest dla Ciebie źródłem wielkiej radości, co widać w palecie barw, którą stosujesz. Eksplozja czystych, mocnych, wyrazistych kolorów sprawia, że chce się obcować z Twoją sztuką na co dzień. Skąd czerpiesz pozytywną energię?
AK-D: Malowanie ich było dużą frajdą. Z jednej strony chciałam poszaleć na wielkich płótnach, a malując postacie królowych w realnej skali pragnęłam oddać im osobisty hołd. W końcu to polskie królowe, a po niektórych z nich nie pozostał ani jeden portret. Z drugiej strony musiałam pamiętać, że maluję obrazy, które będą ilustracjami w książce dla dzieci. Potrzebowałam znaleźć jakiś klucz spajający postacie i epoki, w których żyły, bo to w końcu rozpiętość niemal tysiąca lat. Dlatego postanowiłam zastosować czyste, mocne barwy i wprowadzić barwne elementy kwiatowe w tłach. Wyszło kolorowo i ekspresyjnie.
Skupmy się na procesie pracy nad ilustracją. Jak on u Ciebie wygląda, ile ma etapów, czy długo trwa?
AK-D: W moim przypadku wolałabym mówić o procesie pracy nad książką, a nie pojedynczą ilustracją. Malowanie jednej ilustracji jest dla mnie potworną katuszą i nigdy mi nie wychodzi. Wolę ilustrować całościowo książkę niż pojedynczy wiersz czy tekst, składający się na antologię z udziałem wielu ilustratorów. Raczej tego unikam. Zatem proces, o który pytasz, wygląda tak: najpierw czytam tekst, potem w programie graficznym rozkładam go na strony, żeby sprawdzić, ile miejsca zajmą ilustracje, potem drukuję taki plik, czytam ponownie i szkicuję pomysły bezpośrednio w tekście. To pierwszy etap. Kolejnym jest praca nad ilustracjami i tu różnie bywa, ponieważ lubię zmieniać styl i korzystać z różnych narzędzi. Czasem maluję ilustracje na papierze i potem skanuję, czasem od razu tworzę w komputerowym programie graficznym, czasem lepię je z masy solnej, wypiekam w kuchennym piekarniku, maluję i fotografuję, czasem używam szmatek i gazet do tworzenia kolaży i fotomontaży, a czasem – jak w przypadku książki „Poczet królowych polskich” – maluje obrazy olejne. Proces powstawania ilustracji do książki trwa od miesiąca do dwóch, w przypadku królowych malowanie obrazów trwało pół roku.
Co jest dla Ciebie istotne w zawodzie, który uprawiasz?
AK-D: Myślenie całościowe, czyli współoddziaływanie ilustracji i typografii. Ważna też jest dla mnie wolność twórcza, nieograniczana przez wydawcę czy redaktora, który nie zawsze ma wykształcenie artystyczne czy wrażliwość projektową. Ale projektując książki, okładki czy ilustracje próbuję pamiętać, że jest to mój zawód, więc wsłuchuję się też w potrzeby zleceniodawcy.
Czy masz swojego mistrza ilustracji, który jest dla Ciebie ważny? Jeśli tak, to z jakich względów?
AK-D: Myślę, myślę i nie znajduję ilustratora, którego mogłabym nazwać moim osobistym mistrzem ilustracji. Owszem są mistrzowie-malarze, którzy mnie zachwycają, na przykład Giotto i jego niebieskie freski w kaplicy w Padwie. To nic innego jak ogromne ilustracje, opowiadające jakąś, w tym wypadku biblijną, historię. W ogóle uwielbiam figuratywne malarstwo średniowiecza i renesansu. Z wielkim uznaniem i fascynacją oglądam freski w starych opactwach i kościołach na południu Europy, przedstawiające sceny z życia świętych. Podobnie jest z malarstwem północy, fascynuje mnie wyobraźnia Hieronima Boscha czy Pietera Bruegla.
Wymień trzech artystów, których cenisz i powiedz, za co.
AK-D: Tylko trzech?! Jest ich o wiele więcej! Współczesnych czy dawnych? Malarzy, czy nie malarzy? Wymieniłam już w tej rozmowie Brunona Schulza, Fridę Kahlo, Marca Rothko, Nikifora, Giotto, impresjonistów i flamandów. Trzech? Tak? A mogą być tylko kobiety? Ok. No to wybieram Korę, za bezkompromisowość, odwagę i prawdę. Patti Smith za power niemalejący z wiekiem, a wręcz przeciwnie. A za mądrość, przenikliwość, talent i inteligencję wybieram malarkę Janinę Kraupe-Świderską.
Jakie masz teraz plany zawodowe? Czy chciałabyś zrealizować jakiś nowy projekt?
AK-D: Moje plany zawodowe na najbliższy czas to praca, praca i praca. Projektuję dwie nowe książki, mam zaplanowane warsztaty dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Z nowych planów, niekoniecznie zawodowych, to chciałabym w końcu wykorzystać glinę ceramiczną, która leży u mnie w pracowni od jakiegoś czasu, i coś wyrzeźbić. Praca w ceramice bardzo mnie relaksuje i odpręża.
Jak łączysz na co dzień zawód aktywnej, podróżującej artystki z obowiązkami mamy trójki dzieci?
AK-D: To jest pytanie, które zadaje się tylko kobietom, słyszę je dość często. Mężczyzna takiego nigdy nie usłyszy. Ale odpowiem na nie. Radzę sobie świetnie.
Na koniec powiedz nam, czy w natłoku spraw zawodowych i prywatnych masz czas, żeby nic nie robić, poleżeć na trawie i poleniuchować?
AK-D: Oczywiście, że mam. Pracuję cyklami miesięcznymi i czekam z utęsknieniem na urlop i wypoczynek. W styczniu z początkiem roku żyję nadzieją o słonecznych wakacjach gdzieś na południu Europy. A kiedy naładowana ciepłem i energią z nich wracam, to już od września czekam na zimę, grudzień i cudowne święta.
Aniu czekamy na Twoją nową książkę! Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadzony we wrześniu 2019 r.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Fotografie: Elżbieta Oracz © Rzeczy Piękne
Korekta: Dorota Smoleń
Przedsięwzięcie jest realizowane ze środków pochodzących ze „Stypendium Twórczego Miasta Krakowa”
Comments: no replies