Jej kontakt ze sztuką rozpoczął się od muzyki i gry na skrzypcach. Potem poznawała wszystkie dziedziny sztuk plastycznych i uczyła się na czym polega męski zawód – sztukatorstwo. Ostatecznie zwyciężyła miłość do malarstwa, która trwa nieprzerwanie do dzisiaj. Krakowska malarka Ilona Herc zaprasza nas do swojego małego atelier, gdzie tworzy nastrojowe, pełne koloru obrazy. W rozmowie opowiada o swojej pracy nad zagadnieniem barwy i fascynacjach twórczością Marka Rothki.
Fotoreportaż ze spotkania z Iloną Herc >
RZECZY PIĘKNE: Jesteś malarką, ale mało, kto wie, że masz jeszcze w rękach jeden fach – sztukatorstwo. Na czym dokładnie polega ten mało znany, a właściwie zapomniany już zawód?
Ilona Herc: Zawód ten jest związany z konserwacją zabytków i rzeźbą, polega na tym, że rekonstruujemy lub odtwarzamy elementy małej architektury, ewentualnie jej duże fragmenty. Aby go wykonywać, trzeba sprawnie posługiwać się rysunkiem i fotografią, a więc trzeba spotkać się w tym zawodzie z różnymi dziedzinami sztuki i technikami plastycznymi.
Dlaczego wybrałaś ten właśnie kierunek w Liceum Plastycznym w Nowym Wiśniczu?
IH: Wtedy chciałam pracować jako konserwator dzieł sztuki i bardzo podobała mi się praca przy zabytkach. Zawsze lubiłam przebywać w zabytkowych wnętrzach, takich jak kościoły czy pałace. Lubiłam bezpośredni kontakt z miejscami pełnymi sztuki.
Jednak ostatecznie wybrałaś dla siebie malarstwo.
IH: Ten początek wziął się z chęci obcowania ze sztuką, zbliżenia się do niej, ponieważ będąc dzieckiem dużo rysowałam. Właściwie mogło dla mnie nic nie istnieć, tylko rysowanie.
Jednak mój kontakt ze sztuką zaczął się chyba od muzyki, dlatego że od najmłodszych lat grałam na skrzypcach, ćwiczyłam manualnie swoje ręce, palce. Myślę, że ta ewolucja dotycząca muzyki wiąże się z typem osobowości człowieka – albo on jest zainteresowany albo nie. Już w pierwszych latach można określić, czy ktoś będzie muzykiem czy nie, czy predescynuje do tego zawodu. Muzyk w każdym okresie, kiedy musi dużo ćwiczyć, jest trochę samotny – wszyscy się bawią, a on ćwiczy, jest zawsze trochę na uboczu grupy rówieśniczej. No, może ewentualnie w orkiestrze jest fajnie grać, wtedy można współpracować. Trochę. Brakowało mi tego poczucia, że ja też jestem w grupie i stwierdziłam, że jednak rezygnuję z muzyki. Jak widać moja osobowość zwyciężyła. Przestałam grać na skrzypcach w piątej klasie. Potem było koło plastyczne i znowu rysowałam – sama, więc znowu miałam odczucie, że jestem na uboczu. To jest taki rys osobowościowy.
Potem było liceum plastyczne, gdzie miałam bezpośredni kontakt ze sztuką, bo to już nie tylko plastyka, ale również to co widzimy, gdzie jeździmy, co obserwujemy. Ja lubiłam np. przychodzić do pustego kościoła, kiedy nie było w nim ludzi i nabożeństw, gdzie mogłam oglądać obrazy, sztukaterie, elementy architektoniczne. Później w „plastyku” spotkałam się z wielością tych technik. Nie spodziewałam, że rzeźba jest taka trudna… Spróbowałam też rysunku, malarstwa i uzmysłowiłam sobie, że malarstwo bardziej mi się podoba od sztukatorstwa, który jest dosyć ciężkim zawodem, zwłaszcza dla kobiety.
Studiowałaś w Instytucie Sztuki Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie.
IH: Pod kierunkiem prof. Zygmunta Lisa, który był związany z Akademią Sztuk Pięknych w Katowicach (filia krakowskiej ASP), właściwie wszyscy nasi wykładowcy pochodzili z Katowic. Rysunek u pani Kowalczyk-Kluz – również ciekawa osobowość z Katowic – i seminarium z psychologii. Zaczął mnie interesować aspekt postrzegania. Nakierunkowanie było u nas związane z psychologią, co bardzo mnie ciekawiło. Interesowałam się też strukturami wizualnymi, miałam różne ćwiczenia percepcyjne i to był temat który mnie wciągnął.
Od tego czasu nieprzerwanie malujesz, głównie w technice akrylu. Dlaczego akryl?
IH: Najpierw poznałam technikę olejną, potem na studiach w Cieszynie poznałam akryl. To była technika wprowadzona przez naszego profesora, wtedy w latach 90. jeszcze raczkująca. To była dla nas nowość, dzięki której można było uzyskiwać ciekawe efekty.
Moje malowanie to pewna ewolucja – najpierw był olej, potem próby akrylowe, jednak nie do końca byłam z nich zadowolona, wiadomo – niedoskonałość warsztatowe itd. Później, po urodzeniu córki, w naturalny sposób ograniczyłam używanie tych środków ze względu na ich toksyczność i przeszłam do techniki pastelu. Właśnie w pastelu zaczęłam odnajdywać siebie, zaczęłam pastel łączyć z tym, czego nauczyłam się w technice akrylowej na kartonie, nie na płótnie. Karton i akryl pozwalały mi na uzyskanie transparentności materii, natomiast pastel – tłusty, a później suchy – dawał z kolei mocny znak. Te dwie ścierające się materie można było świetnie łączyć i uzyskiwać ciekawe efekty, niuanse.
Czy uważasz, że technika pastelowa jest subtelniejsza w wyrazie od techniki malarskiej?
IH: To kwestia potraktowania tego środka. Kiedy zaczęłam dużo pracować pastelami i brać udział w Biennale Pasteli w Nowym Sączu, dowiedziałam się, że istnieje Stowarzyszenie Pastelistów Polskich i zostałam członkiem tego stowarzyszenia. W ogóle nigdy nie przypuszczałam, że będę tworzyła w pastelu suchym, który jest trudną techniką, ale zdecydowanie najciekawszą, jeśli chodzi o subtelność uzyskanych efektów. Technika ta jest najbardziej wrażliwa na gest artysty.
Analizowałaś twórczość Stanisława Wyspiańskiego, kiedy zdecydowałaś się pracować w technice pasteli suchej?
IH: Tak, trochę mnie inspirował – można tak powiedzieć. Co mnie urzekło? Chyba siła koloru – w żadnej technice nie można uzyskać takiej mocy koloru, tego pigmentu, takiego nasycenia, błękitu czy kobaltu.
Potem, jak to bywa, nadeszły zmiany – powróciłam do techniki akrylowej i do dziś wciąż ją badam, udoskonalam z roku na rok i staram się uzyskiwać interesujące mnie efekty. Maluję cienko, transparentnie, szpachlą i wałkiem… Staram się eksperymentować z różnymi narzędziami, różnymi mediami.
W Twoich obrazach, w barwnej przestrzeni, która czasami jest fragmentem pejzażu, a czasami abstrakcją, pojawia się dziecko. Mam wrażenie, że ta dziewczynka – bohaterka twoich obrazów – odkrywa właśnie tajemnice otaczającego ją świata. Z zachwytem podziwia fragmenty pejzażu, czemuś się przygląda, lub po prostu trwa w bezruchu.
IH: Tuż po studiach tworzyłam prace w technice pastelowej, które były bardziej abstrakcyjne. Motyw dziecka pojawił się póżniej, narzucił się sam – to jest moja córka Weronika. Nigdy nie namalowałem jej jednak portretu 1:1. Zaczęło się od tego, że będąc nad morzem, zrobiłam jej serię zdjęć i potraktowałam to analitycznie, czyli odrzuciłam detal, aspekt podobieństwa, a skupiłam się na dziecku jako na symbolu. Zobaczyłam je jako motyw człowieka w pustce, w przestrzeni. Malowana przeze mnie dziewczyna może być trochę każdym z nas, może być nawet mną, w pewnym sensie – tego, jak artysta pracuje i może być również symbolem człowieka, który znajduje się w jakimś punkcie swojego życia i patrzy przed siebie, widzi przestrzeń. Jest więc to też symbolika przyszłości – patrzy w dal, ale patrzy też w przyszłość.
Udaje Ci się odtworzyć z jednej strony atmosferę niezwykłego spokoju i kontemplacji pejzażu abstrakcyjnego, a z drugiej strony pewnej siły, emanacji radości, takiego pozytywnego aspektu. To jest bardzo trudne do osiągnięcia – niewielu jest artystów, którzy własnym językiem malarskim potrafi w ciekawy sposób oddać nastrój pozytywnej wibracji. Gdzie szukasz takich pozytywnych nastrojów?
IH: Poszukałam w spokoju nadmorskim, gdzie jest patrzenie w horyzont, patrzenie przed siebie. To mnie uspokaja.
Ale mogłabyś malować niebo pełne chmur, wielką bryzę, tematy ekspresyjne…
IH: Ja to wszystko przerabiam kolorystycznie. Kiedy stosuję róże, czerwienie, to wywołuję tymi barwami element abstrakcji, który bardzo lubię. Więc z jednej strony mam pociąg do abstrakcji, a z drugiej strony ciągle we mnie jest trochę z rzeźbiarza, który kiedy tworzy, to odejmuje, a nie dodaje. Więc kiedy wydobywam coś z bryły, dążę jednak do syntezy. Można powiedzieć, że dążenie do syntezy, to jest motto mojej sztuki.
Proces o którym opowiadasz, jest ciekawy, ale to może doprowadzić Cię do abstrakcji totalnej…
IH: Czystość formy jest bardzo pociągająca. To musi być jakiś proces, ale czasami to jest też sinusoida – kiedy dochodzimy do białego, to potem musimy od tego białego odejść, nie zostajemy na tym etapie. Fascynuje mnie Mark Rothko, bo on też doszedł nie do białego, a do koloru i u niego ten kolor jest taki rozwibrowany. W mojej pracy nad kolorem, kolor ostateczny jest wypadkową kilku lub kilkudziesięciu warstw laserunkowych na obrazie. Może tego nie widzimy, ale czujemy, że gdzieś tam jest wibracja, jest ślad narzędzia – tak jak u Rothko – powierzchnia nie jest płaska, ale wibruje.
Jak długo pracujesz w ten sposób nad jednym obrazem?
IH: Bardziej chyba trzeba liczyć pracę w godzinach, ponieważ jednego dnia można namalować troszkę, drugiego dnia troszkę, ale myślę, że w sumie pracuję nad jednym obrazem minimum tydzień, dwa tygodnie. Czasami sam proces trwa dłużej, bo trzeba obraz odstawić i odczekać.
Malując używasz wałków, szpachli, pędzla i przecierasz powierzchnię obrazu tkaniną. Nie boisz się używać wszystkich tych narzędzi naraz?
IH: Nie boje się. Można pracować bardzo cieniutko, czyli praktycznie z mokrym obrazem, a można grubo, ze szpachlą, potem te warstwy jeszcze przecierać… Wtedy jeszcze trochę zostaje, a jeszcze trochę ucieka. Bardzo lubię przypadkowość efektu malarskiego, ale na koniec muszę to zawsze uporządkować.
Wracamy do okresu studiów kiedy byłaś zafascynowana „Teorią widzenia” Władysława Strzemińskiego. Dlaczego?
IH: To było mniej więcej około czwartego, piątego roku studiów i wiązało się z moją pracą magisterską, a właściwie jej częścią teoretyczną pt. „Percepcja znaku graficznego”. Zainteresowałam się teorią Strzemińskiego, bo pisałam o aspekcie psychologicznym w percepcji. Zaczęłam zgłębiać ten temat. Moim zdaniem percepcja to nie jest tylko patrzenie. U jednego widza może wywołać lawinę wspomnień, u drugiego odbiorcy skojarzy się z jego rodziną, z jego obecnym doświadczeniem. Moja dziewczynka – postać obecna na obrazach jest takim właśnie znakiem, choć każdy z nas czyta go różnie.
Czy jest jakaś kobieta artystka, która jest dla Ciebie punktem odniesienia? Której twórczość, bądź też życiorys, są dla Ciebie ciekawe?
IH: Z pewnością Maria Jarema i jej prace – struktury. Czuję mocno u niej te warstwy, to ich przenikanie się, przechodzenie jedna w drugą. Podoba mi się w jej pracach też pewna subtelność.
Abstrahując od warstwy merytorycznej, lubię rzeźby Aliny Szapocznikow. W jej pracach jest znowu coś co mnie interesuje – przenikanie żywicznych warstw, ciekawi mnie u niej kolorystyka. Znaczeniowo też jest dla mnie bardzo ważna.
Nad czym teraz pracujesz?
IH: Obecnie przygotowuje się do październikowej wystawy w Częstochowie. Mam zamiar pokazać tam kilka nowych prac, cześć abstrakcji, część prac które są znane.
Gdybyś nie została malarka, to byłabyś…
IH: Malarką 🙂 Nie wyobrażam sobie bycia kimś innym. Jestem uzależniona od malarstwa, nie wyobrażam sobie robienia czegoś innego. Kiedyś, zmuszona sytuacją, zajmowałam się zawodowo czymś innym i nie miałam czasu na malowanie, to było dla mnie straszne przeżycie.
Która wystawa, książka lub wydarzenie zrobiły ostatnio na Tobie duże wrażenie?
IH: Wystawa prac Jarosława Kozłowskiego „Doznania rzeczywistości i praktyki konceptualne 1965-1980” prezentowana w MOCAK-u. Zafascynowała mnie przebijająca z jego twórczości osobowość twórcza. Rozwój jego myślenia, sam proces dochodzenia i fascynacji tematem. On tak ciekawie rozwija temat i w analityczny sposób przedstawia go widzowi. Może mnie to inspirować o tyle, o ile myślę nad przekazem i procesem. Dokumentacja jego procesu jest bardzo ciekawa.
Wywiad z artystką zarejestrowany w sierpniu 2017 r. w Krakowie.
Rozmawiała: Joanna Zawierucha-Gomułka / RZECZY PIĘKNE
Zdjęcia: Elżbieta Oracz / dla portalu RZECZY PIĘKNE. Zobacz fotoreportaż >
Comments: no replies