Rozmowa z Arturem Wabikiem – artystą sztuk wizualnych, kuratorem, związanym ze street artem, badaczem popkultury i publicystą.
Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne: Pracujesz teraz nad nowym projektem. Opowiedz nam, gdzie powstaje, co przedstawia i na jakim etapie jego realizacji jesteś?
Artur Wabik: Pracujemy obecnie w Tychach wspólnie z moją partnerką, Dagmarą Matuszak, która jest malarką i ilustratorką. To dla nas nic nowego. W 2018 roku na budynku przy ul. Dąbrowskiego 14 w Krakowie zrealizowaliśmy mural z Liberatorem – amerykańskim bombowcem zestrzelonym podczas II wojny światowej. Malowidło znajduje się bardzo blisko miejsca, gdzie samolot spadł w 1944 roku. To projekt graficzny autorstwa Dagmary, ale nasza wspólna realizacja malarska. Inicjatorem tego muralu był Instytut Przedsiębiorczości Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ.
Natomiast to, czym zajmujemy się w tej chwili, to jest realizacja typowo komercyjna. Od maja tego roku pracujemy nad serią murali na terenie Browaru Tyskiego. Zakład istnieje od XVII wieku, jest to browar książęcy, do dziś działający w historycznych budynkach, bardzo pieczołowicie odrestaurowanych pod okiem konserwatora zabytków w Tychach. W tej chwili realizujemy ostatnią ze ścian według projektów Matyldy Sałajewskiej, która oparła się na materiałach archiwalnych: fotografiach pracowników browaru sprzed stu lat. Tych zdjęć jest bardzo wiele, część z tych murali to będą kolaże z kilku różnych fotografii. To jest bardzo długi projekt, najdłuższy, jaki dotąd realizowaliśmy. Może nie największy pod względem rozmiarów – zdarzały mi się wcześniej realizacje o podobnej skali, wówczas wykonywały je jednak większe zespoły malarskie, które ja jedynie nadzorowałem. Mam na myśli na przykład murale na budynku Galerii Krakowskiej, wykonywane w latach 2012 i 2018. Tym razem jednak pracujemy tylko we dwoje i dlatego trwa to już pół roku.
Odtwarzacie to realistycznie?
AW: Wprawdzie płaską plamą barwną i jedynie w sześciu odcieniach szarości, ale dosyć realistycznie. Dagmara jest malarką z wykształcenia i specjalizuje się w malarstwie realistycznym. Natomiast moje doświadczenia malarskie są wyniesione wprost z ulicy. Ja zdecydowanie lepiej czuję się w prostych liniach, dużych kształtach, syntetycznych formach. Mam dość pewną rękę do czystej linii, potrafię wykreślać duże figury geometryczne. Generalnie mam więcej doświadczenia w pracy w dużej skali. Dagmara natomiast maluje realistycznie, więc to na niej spoczywa ciężar wykończenia tych murali. Przykładowo, malowaliśmy latem 20 osób siedzących obok siebie – twarz przy twarzy; starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, niektórzy z brodami, w czapkach, w chustach. To jest cała różnorodność typów ludzkich i fizjonomii. Dagmara dba o to, żeby oni mieli zachowane indywidualne cechy, żeby się od siebie różnili, byli oryginalni, ale też wierni wizerunkom z fotografii.
To nie jest łatwe zadanie, zwłaszcza w dużej skali.
AW: Nie jest. Dodatkowo malujemy na terenie czynnego browaru, więc cały czas coś się wokoło rusza, zmienia. Nasze murale będą stanowić część trasy wycieczkowej po browarze. Browar ma swoje muzeum, w którym zgromadzone są obiekty związane z wytwórstwem piwa, dokumentujące kilkaset lat działania tego zakładu. Osoby zwiedzające muzeum będą mogły wejść, oczywiście z przewodnikiem, na teren browaru. Przechodząc pomiędzy budynkami, gdzie są warzelnie, kadzie, gdzie odbywa się produkcja, dymią kominy, będą mogły zobaczyć także nasze murale.
Pewnie chcielibyście już skończyć?
AW: Przyznaję, że nie czuję się najlepiej w takich długoterminowych projektach. Optymalne są dla mnie działania, które trwają tydzień, dwa, może miesiąc – raczej nie dłużej. Oczywiście kiedy przygotowuję wystawę, na przykład tak dużą, jak „Teraz Komiks!” w Muzeum Narodowym w Krakowie w 2018 roku, która obejmowała ponad 700 obiektów, to liczę się z tym, że trzeba temu poświęcić więcej czasu. Aranżacja 400 m2 ekspozycji, projekt zabudowy, podpisy, opisy, katalog – wszystko to trwało półtora roku, a przecież robiliśmy to we trzech, w zespole z architektem Tomkiem Trzaskalikiem i kolekcjonerem Wojciechem Jamą. Tak więc zdarza się, że prowadzę projekty dłuższe, jednak z pewnym wyrzutem ze strony organizmu, który ewidentnie tego nie chce.
Od lat zajmujesz się sztukami wizualnymi, komiksem i szeroko pojętym zjawiskiem street artu. Jesteś zaangażowanym badaczem popkultury. Co aktualnie badasz? Czy jest jakiś nowy obszar, który penetrujesz?
AW: To jest trudny moment na takie pytanie, bo od pół roku mam przed oczami głównie ściany, które malujemy w Tychach. Świat zewnętrzny dostarcza nam za to więcej wrażeń, niż byśmy chcieli: pandemia, niepokoje społeczne – najpierw za granicą, teraz także w Polsce. Wieczorami znajduję trochę czasu na pisanie. W ciągu tego półrocza opublikowałem trzy teksty w „Autoportrecie”, piśmie wydawanym przez Małopolski Instytut Kultury, w tym rozmowę z dr. Mirosławem Filiciakiem na temat wpływu internetu na społeczeństwo. To jest fascynujący temat, który domaga się analizy również językiem sztuk wizualnych. Właściwie marzę o tym, żeby już zakończyć tegoroczny sezon muralowy i móc wejść w nowe obszary badawcze czy artystyczne. Mam też silne postanowienie, żeby w przyszłym roku namalować jak najmniej murali. Czekam też na powrót normalnego cyklu wystawienniczego w galerii „Baszta”, którą prowadzę z Dorotą Halberdą w Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki.
To naturalne, że trzeba odpocząć po tak intensywnej pracy, ale mam nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z wypaleniem zawodowym…
AW: Nie, chyba nie. Ale trzeba też pamiętać, że ja pracuję w tej branży od ponad 20 lat. Sięgnąłem po puszkę z farbą w sprayu kiedy byłem nastolatkiem, w połowie lat 90, w dosyć zabawnych okolicznościach – na wakacjach w Beskidzie Sądeckim, konkretnie w Muszynie. O parę lat starszy ode mnie kolega, też z Krakowa, przywiózł ze sobą kilka farb w sprayu (zwykłych lakierów samochodowych, z żeńskimi końcówkami, które naprawdę nie ułatwiały nam malowania) i zaprosił mnie do wspólnej zabawy. To był mój pierwszy kontakt z graffiti, z tym etosem, całą subkulturą. Potem zacząłem kupować magazyn „Ślizg”, poświęcony deskorolce, rolkom i szeroko rozumianej kulturze hip-hopu. Była w nim sekcja dotycząca graffiti. Dosłownie dwie lub trzy strony ze zdjęciami tego, co się wówczas malowało na ścianach różnych miast w Polsce. Kiedy w okolicach roku 2000 ukonstytuowało się pojęcie street artu, a dekadę później wybuchła moda na murale, byłem po prostu we właściwym miejscu, we właściwym czasie.
Jesteś historykiem sztuki. Czy to wykształcenie pomogło Ci w rozwoju ścieżki zawodowej?
AW: Uczciwie rzecz biorąc, to nie uzyskałem dyplomu, ale faktycznie, te kilka lat studiów odcisnęło na mnie silne piętno. Nigdy też nie ukrywałem, że trafiłem na historię sztuki w oczekiwaniu na kolejne egzaminy wstępne na Akademię Sztuk Pięknych. Startowałem na grafikę, to był kierunek, który mnie wtedy najbardziej pociągał. Myślałem, że tam pasuję, z moimi fascynacjami graffiti, komiksem, fotografią. Niestety, kolejne komisje nie podzielały tego poglądu. Nie dostałem się na grafikę trzykrotnie. Po trzeciej próbie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to mi nie jest do niczego potrzebne. I tak robiłem to, co chciałem: malowałem ściany, zajmowałem się komiksem. Niedługo później otworzyłem wydawnictwo, zacząłem wydawać komiksy i wszedłem mocno w to środowisko, które zacząłem animować. Pomyślałem wtedy, że być może ta historia sztuki przyda mi się bardziej. Z perspektywy czasu myślę, że w istocie tak jest. To z pewnością procentuje, kiedy robię wystawy jako kurator, kiedy piszę teksty do wystaw, redaguję katalogi.
Dość szybko stałeś się ekspertem od tzw. sztuki ulicznej.
AW: To prawda. Stało się tak, ponieważ byłem dość wcześnie związany z nurtem graffiti, z którego wyszła moda na malowanie murali. W 2008 r. pojechałem na wystawę street artu w londyńskim Tate Modern, żeby na własne oczy zobaczyć, jak murale wchodzą do głównego nurtu sztuki współczesnej. W okolicach roku 2010 to zjawisko weszło do mediów i dużych instytucji kultury w Polsce. Najważniejszym z tych wydarzeń było Biennale Sztuki Zewnętrznej OUT OF STH we Wrocławiu. Wówczas siedziałem w tym już na tyle długo, że byłem traktowany jako ekspert. Brałem udział w pracach nad większością publikacji o street arcie, które ukazały się w kolejnych latach w Polsce. Pisałem zazwyczaj jakiś rozdział, udostępniałem zdjęcia, albo redagowałem czy konsultowałem. Był taki moment, w którym byłem jedną z tych dyżurnych osób, do których się kierowano, żeby czegoś się dowiedzieć na ten temat. W latach 2008-2012 nastąpił wysyp książek o street arcie, z których dużą część firmował Marcin Rutkiewicz, autor m.in. serii albumów pt. Polski Street Art. W samym tytule jest zawarta ambicja opisania całości zjawiska w czasie, kiedy było ono jeszcze dosyć świeże. Z dzisiejszej perspektywy niektóre rzeczy zawarte w tych albumach mogą się wydawać nie do końca trafione, ale w istocie książki te stanowiły ważną próbę uporządkowania pojęć. Wywołały też niemało zamieszania w środowisku. Współpracę z Marcinem podjąłem przy książce Graffiti w Polsce 1940-2010, którą uważam za najciekawszą w jego dorobku. To była bardzo odważna próba powiązania street artu takiego, jakim był on 10 lat temu, z wcześniejszymi tradycjami sztuki ulicznej w Polsce: szablonami politycznymi lat 80. XX w., Pomarańczowa Alternatywą oraz tym wszystkim, co działo się jeszcze w okresie okupacji. Okres wojny jest cezurą czasową, po którą chętnie się sięga przy odtwarzaniu chronologii. Bardzo wiele zjawisk w sztuce i prądów myślowych rozpoczyna się w roku 1945, ale akurat pisaniu i malowaniu po ścianach warto przyglądać się już od wybuchu wojny. Podczas okupacji istniał silny nurt umieszczania na ścianach różnych symboli i haseł. Najbardziej znane z nich to: symbol Polski Walczącej (wyłoniony w konkursie Państwa Podziemnego), swastyka na szubienicy, rodło, a także napisy takie, jak np. „Tylko świnie siedzą w kinie”.
Moda na street art nie maleje, jednak o samym zjawisku wciąż niewiele wiadomo. Nie masz takiej pokusy, żeby coś napisać na ten temat, np. jakąś pozycję monograficzną? Czy to jest jeszcze za wcześnie?
AW: Myślę, że w pewnych aspektach jest już nawet za późno. Największa fala zainteresowania street artem już chyba za nami. W dodatku sam nurt ciągle się zmienia, ewoluuje i ciężko za tym nadążyć. Jakiś czas temu miałem ambicję napisania książki problemowej, dotyczącej różnych modeli organizacji procesu powstawania murali, roli kuratora w street arcie, konsultacji społecznych itd., ale ubiegł mnie Sebastian Frąckiewicz, który zrobił to w dużo bardziej przystępnej formie – jako zbiór rozmów pod tytułem Żeby było ładnie.
To bardzo ciekawa książka.
AW: Tak, to również bardzo ciekawy człowiek, któremu ta książka bardzo się udała. Niedawno została nawet wznowiona. Tak więc zarzuciłem ten pomysł, bo mam tak, że kiedy ktoś zrealizuje coś bliskiego moim planom, to często przestaje mi się już chcieć to ciągnąć. Dziś widzę, że to błąd. Pewnie można było wtedy zrobić trochę inną książkę, może nawet wchodzącą w polemikę z Frąckiewiczem… ale tak się nie stało. Zebrane wtedy rozmowy do dziś leżą u mnie na dysku. Przy czym dziś należałoby się zabrać za to zupełnie inaczej. Korci mnie to od czasu do czasu. Książka o street arcie to jest jakieś wyzwanie.
Jak się czujesz jako artysta, który musi poznać i rozumieć społeczny i kulturowy kontekst w miejscu, w którym tworzy, działa? Jeśli przyjeżdżasz na kilkanaście dni do danego miasta, to przypuszczam, że możesz co najwyżej odnieść się do układu urbanistycznego miejsca, przestrzeni wokół. Zgłębiasz takie problemy?
AW: Nasz aktualny projekt w Tychach jest nienajlepszym przykładem, bo pracujemy tam na zlecenie, więc swoboda twórcza i konceptualna jest dosyć ograniczona. Malujemy na zamkniętym terenie, ogrodzonym dwumetrowym płotem, gdzie nikt postronny nie wchodzi, więc nie ma zwyczajowej interakcji z przechodniami. Nie znaczy to jednak, że nie ma żadnej interakcji z pracownikami browaru. Podchodzą do nas ludzie, którzy opowiadają, że ktoś rozpoznał na muralu swojego dziadka lub dawnego znajomego. To są bardzo fajne sytuacje, nietypowe dla pracy w przestrzeni miejskiej. Zazwyczaj, kiedy pracuję na ulicach, nigdy nie wiem, z jakim odbiorem się spotkam. Wielu osobom się podoba, ale nie wszystkim. Odpowiadając na Twoje pytanie: oczywiście, staram się wchodzić w konteksty. Ja w ogóle bardzo głęboko wierzę w sztukę typu site-specific i uważam, że dobry street art, mural, interwencja w przestrzeni publicznej, powinny być osadzone w pewnym kontekście.
Niestety, najczęściej tak nie jest. I mamy tego konkretne przykłady.
AW: Najczęściej nie jest – i to są problemy, które chciałem poruszyć już wiele lat temu w mojej nienapisanej książce. Myślę, że dobry mural, czy dobre działanie street artowe, powinno być osadzone w kontekście architektonicznym, urbanistycznym, historycznym lub społecznym. Może nie we wszystkich naraz, chociaż te cztery konteksty się uzupełniają. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby mural wpisywał chociaż w jeden z tych kontekstów, bo często nie wpisuje się w żaden. Nie zawsze chodzi tu o konkretną bryłę budynku, otwory okienne, drzwiowe czy ich obramowania, w które się można wpisać się kompozycyjnie; chodzi także o pewną metafizykę. Bardzo ciekawym przykładem, niestety nie mojego autorstwa, jest mural na budynku przy ul. Józefińskiej 3, tuż za rogiem. Jego autorem jest włoski artysta Blu, który namalował go w 2011 roku w ramach festiwalu Art Boom. Miałem okazję towarzyszyć artyście przez pięć dni, podczas których tworzył ten mural, i dokumentować ten proces. Blu to w ogóle niezwykle ciekawy twórca. W 2016 roku w geście protestu przeciw komercjalizacji jego malowideł zamalował swoje murale w berlińskiej dzielnicy Kreuzberg. To była pierwsza tego typu, bardzo głośna akcja. Blu jest bezkompromisowy, prowadzi minimalistyczny styl życia, jest bardzo pracowity i zaangażowany. W swojej twórczości stara się wpisywać w konteksty, o których wspominaliśmy. Bywa krytykowany; jego pracom przypisuje się nachalny dydaktyzm, ale bez wątpienia odegrał bardzo ważną rolę w kształtowaniu się tego nurtu.
Powiedz proszę, jak powstaje mural, jak się go legalizuje, kto wreszcie decyduje o wyborze projektu na daną ścianę w mieście?
AW: Opiszę może modelową ścieżkę. Kiedy zgłasza się do mnie podmiot prywatny lub firma, bądź fundacja czy stowarzyszenie, to najczęściej dysponuje już ścianą. Jeśli jest to osoba fizyczna, to najcześciej mówi: „Mam budynek i chciałbym na nim coś namalować”. Ale bywa też, że zgłasza się fundacja i mówi: „Nie mamy obiektu, ale mamy ideę, na rzecz której działamy, i chcielibyśmy ją promować na ścianie poprzez mural”. W obu przypadkach trzeba uzyskać szereg opinii i uzgodnień. Struktura własności jest o tyle istotna, że zgoda właściciela jest absolutnie kluczowa przy składaniu jakichkolwiek innych wniosków. W przypadku wspólnot mieszkaniowych lub reprezentujących je spółdzielni, to może zająć trochę czasu.
A jeśli właścicielem jest miasto?
AW: To faktycznie wiele ułatwia, ale takich obiektów jest coraz mniej – między innymi dlatego, że w większości są już pomalowane. Wróćmy jednak do naszego modelu. Na tym etapie zaczyna się sprawa projektu, ponieważ wszyscy chcą wiedzieć z góry, co na tej ścianie będzie namalowane. Tu nie ma miejsca na improwizację. To jest też moment, w którym powinny być wdrożone konsultacje społeczne, ale tego niemal nikt nie robi. Co najwyżej spółdzielnia mówi: „Wydaje nam się, że naszym mieszkańcom to się będzie podobało”. Trzeba przy tym pamiętać o szeregu trudności, które się wiążą z konsultacjami społecznymi. Jeśli w bloku jest 20 mieszkań, to dostaniesz 25 opinii, a ich poziom merytoryczny tych opinii jest mniej więcej taki: ładne, ale może zamiast zielone, mogłoby być fioletowe? Nie każdy autor chce się wdawać w takie dyskusje. Ponadto we wspólnocie wystarczy jeden głos na nie, by taki projekt „uwalić”, więc artyści często chodzą na skróty i malują swoje wizje bez konsultacji społecznych. Ale na potrzeby naszego modelu przyjmijmy, że projekt spodobał się pojedynczemu właścicielowi lub kilku współwłaścicielom i już wiemy, że z ich perspektywy mural może być realizowany. Następnym krokiem jest opinia plastyka miejskiego, ewentualnie miejskiego lub wojewódzkiego konserwatora zabytków, jeśli budynek jest w rejestrze lub ewidencji zabytków.
Zatem kto wydaje zgodę ostateczną?
AW: Odpowiem w taki sposób: z kompletem pozytywnych opinii możemy procedować dalej, choć znam także sytuacje, w których proceduje się bez nich. Dzieje się tak przy eksponowanych w krótkim terminie muralach reklamowych. Opiniowanie nie nadąża za szybkością zmian ekspozycji, więc wykonawcy czasami składają wnioski i nie czekają na odpowiedź, ponieważ zanim taka odpowiedź do nich dotrze, to muralu już nie ma. Znika wraz z zakończeniem okresu ekspozycji. Zresztą murale artystyczne też czasami znikają w czasie krótszym niż okres, w którym urzędnicy mogliby w skuteczny sposób zainterweniować, na przykład poprzez nakaz jego usunięcia. Te procedury są ciągle do uporządkowania. Coś się w tej sprawie ostatnio ruszyło – zobaczymy, z jakim efektem. Przystępując do samego malowania, musimy mieć zgodę na dostęp do ściany, zależnie od tego, do kogo należy sąsiednia posesja. Jeśli zachodzi konieczność pracy bezpośrednio z ulicy, to trzeba powiadomić Zarząd Dróg Miasta Krakowa, który administruje wszystkimi ciągami komunikacyjnymi. W związku z zajęciem pasa ruchu (także chodnika) trzeba sporządzić projektu zmiany organizacji ruchu. Bardzo często sprowadza się do tego, że ZDMK stawia znak, że chodnik jest zamknięty, i napis „przejście drugą stroną ulicy”, ale projekt takiego oznakowania musi wykonać firma z uprawnieniami. Z tej perspektywy najlepiej szukać ścian z dostępem z prywatnych posesji. Potem trzeba zamówić podnośnik nożycowy lub koszowy, o odpowiedniej wysokości i wychyle bocznym. Kupić farby elewacyjne – akrylowe, silikonowe, silikatowe – zależy, na co kogo stać i jak długo taki mural ma istnieć.
I tu sięgamy do kolejnego problemu, jakim jest trwałość murali.
AW: To prawda, one bardzo szybko się brudzą, szczególnie w krakowskich warunkach, gdzie mamy niską jakość powietrza. Z zasady nikt ich nie konserwuje, więc z czasem płowieją, tworzą się zacieki. Miasto w tej chwili zastanawia się, jak podejść do tego zagadnienia. Szuka systemowego sposobu na rozwiązywanie tych problemów.
Jak sądzisz, czy w związku z tym będą ogłaszane konkursy na murale miejskie?
AW: Od kilku lat w Stypendiach Twórczych Miasta Krakowa jest kategoria street art.Obecnie Urząd Miasta Krakowa stoi na stanowisku, że to jest jedyna prawidłowa ścieżka do realizacji murali. Obawiam się jednak, że to na dłuższą metę jest nie do utrzymania. Bardzo wiele różnych podmiotów chce tworzyć murale i tylko niewielki ułamek z nich wychodzi bezpośrednio od samych twórców.
Nie sądzisz, że Kraków jest już wysycony muralami?
AW: Owszem, uważam, że murali jest już dosyć dużo i – co być może ważniejsze – są bardzo nierówne plastycznie. Należałoby wytworzyć przejrzyste procedury ich powstawania. Niemniej jednak trochę niepokoi mnie pomysł skanalizowania wszystkiego w Stypendiach Twórczych Miasta Krakowa.
Jak wygląda system nadzoru miejskiego nad zjawiskiem street artu? Czy w tej chwili miasta, w których powstają murale, kontrolują to, co dzieje się w przestrzeni miejskiej w ogóle?
AW: Nie kontrolują i nie są w stanie kontrolować, ponieważ street art jest z definicji zjawiskiem oddolnym i powstaje nielegalnie.
Czy masz emocjonalny stosunek do swoich murali, które po jakimś czasie znikają?
AW: Nie. Bardzo dobrze, że znikają. Brudzą się i dezaktualizują, więc trzeba malować na nich nowe.
Jak wiele murali powstaje każdego roku w Polsce?
AW: Dekadę temu każde miasto wojewódzkie w Polsce miało jakieś systemowe rozwiązanie dla tworzenia murali. Czy to festiwal, czy jakiś cykliczny konkurs lub jakąś dedykowaną temu jednostkę miejską, ewentualnie instytucję pozarządową regularnie współpracującą z miastem. W 2010 powstawało około 150 murali rocznie w całej Polsce.
To dużo, czy mało?
AW: Moim zdaniem to było dużo. Wkrótce potem wybuchła moda na te wszystkie murale patriotyczno-narodowe i to już całkowicie rozwaliło statystyki, ponieważ tego do dziś powstają jakieś niewyobrażalne ilości. Niezależnie od tego, liczba murali typowo artystycznych, które nie były wprzęgnięte w cele kommemoratywne, rosła z roku na rok. W kolejnych latach przestałem je liczyć, ale myślę, że do 2015 mogła się nawet podwoić.
Czy zjawisku street artu przyświeca li tylko pojęcie estetyzacji miasta, czy jakaś głębsza idea?
AW: Są różne podejścia kuratorskie do street artu, ale najbardziej typowe można omówić na przykładzie największych festiwali street artu w Polsce: w Łodzi i Katowicach. W przypadku Łodzi, intencją organizatorów było zaproszenie do współpracy jak największej liczby bardzo znanych twórców, którzy mogliby zostawić swój artystyczny ślad w mieście. Ideą Teresy Syrdy i Michała Bieżyńskiego z fundacji Urban Forms było, aby ściągnąć do Łodzi największe gwiazdy światowego street artu – artystów z Europy, USA, Ameryki Południowej, a nawet Australii, którzy zrealizują swoje gigantyczne wizje na ścianach. Tylko że te malowidła w żaden sposób nie nawiązywały do lokalnych kontekstów. Były wyłącznie popisem ego artystów. Niektóre piękne, inne mniej udane – jak to w takich projektach. Ich funkcją nadrzędną była estetyzacja miasta. Michał Bieżyński chętnie mówił, że miasto tak zniszczone jak Łódź, mające problem z zaniedbanymi dzielnicami, może wyłącznie skorzystać na wielkoformatowych malowidłach, które podnoszą jakość przestrzeni publicznej. Pewnie podnoszą, tylko często są przy tym cholernie infantylne. To ilustracje, przeniesione na ściany w wielkiej skali, które się nie odnoszą do niczego konkretnego. Obrazki, na których słoń stanął na trąbie, dziewczyna weszła do słoika, a pies goni kość. Natomiast w Katowicach podjęto radykalnie odwrotny kierunek. Postawiono na bardzo proste, syntetyczne formy; malowidła, które zmuszają do myślenia, w których o coś chodzi, w których jest jakaś idea, problem. Kurator katowickiego Street Art Festival, Michał Kubieniec, zapraszał najbardziej ostrych, awangardowych artystów street artowych, jak Escif, SpY czy Mobstr. Ich prace spotykały się często z niezrozumieniem ze strony mieszkańców. Niekiedy były odbierane wręcz jako opresyjne. Na tym tle pojawia się pytanie: kto daje kuratorowi prawo do estetyzacji bądź problematyzacji przestrzeni publicznej? Z jednej strony jest Łódź, gdzie masz piękne, ale banalne ilustracje, a z drugiej strony Katowice, gdzie masz trudne w odbiorze, brutalne w formie, problemowe prace.
Wskazujesz na problemy, które są mało czytelne dla publiczności.
AW: Podczas różnych dyskusji o muralach są sytuacje, kiedy ktoś wstaje i mówi: „Ja tego nie rozumiem, mnie to denerwuje, a tak w ogóle, to kto dał wam prawo, żeby decydować co ma być przed moim domem?”. I znowu rodzi się pytanie: z kim mają być robione te konsultacje społeczne? Z mieszkańcami budynku, na którym malujemy mural, czy z mieszkańcami budynku obok, którego mieszkańcy widzą ze swoich okien tę pomalowaną ścianę? Może to właśnie ich warto zapytać? Ale w takim przypadku musielibyśmy pytać wszystkich na całej ulicy, a może w całej dzielnicy, a może w ogóle zrobić referendum ogólnomiejskie… Najgorszą, stosowaną obecnie formą konsultacji społecznych są głosowania internetowe. Miasto mówi: robimy konkurs, wpłynęło nam 10 prac, ale nasi jurorzy nie mogą się zdecydować na żadną, więc wrzucamy to do sieci, i klikajcie. Wtedy zawsze wygrywa najgorszy projekt…
Wiemy, że edukacja wizualna w Polsce jest żadna, natomiast gust społeczeństwa pozostawia wiele do życzenia… Czy uważasz, że poprzez działania uliczne można w jakiś sposób edukować plastycznie nasze społeczeństwo?
AW: Nie wiem. Nikt chyba dotąd nie próbował. Kiedy czytam wypowiedzi mieszkańców na temat murali, to widzę, że ludziom najczęściej i najbardziej podobają się rzeczy najbrzydsze. Nie oszukujmy się – ludzie najbardziej kochają fotorealistyczne murale, na przykład takie, które udają, że ściana jest do połowy zburzona, a ze środka wyjeżdża pociąg. To są moim zdaniem tanie chwyty, których powinno się unikać.
Ludzie uwielbiają sztuczki optyczne, malowidła iluzjonistyczne…
AW: Aha, wyciąganie rzeczy z kapelusza, sztuczki z królikiem…
Czyli humor też działa?
AW: Jasne, ale humor też musi być podany w inteligentny sposób.
Podnoszenie poziomu sztuki w przestrzeni publicznej to gigantyczna odpowiedzialność, bo ludzie obcują z nią na co dzień. Czasem prace na murach są jedyną szansą, by ktoś mógł zobaczyć, jak sztuka może interpretować rzeczywistość, a nie ją tylko mimetycznie odtwarzać.
AW: Ja bym to odwrócił. Uważam, że street art jest cholernie opresyjny. Taki mural jest na ścianie przez całą dobę, więc kiedy idziesz po mleko, to musisz koło niego przechodzić. Chcesz czy nie chcesz, bo to jest takie duże, że nie da się przed tym schować. Ten problem istniał już w latach 90. XX w. z graffiti. Graffiti to silnie skodyfikowana gra, tocząca się pomiędzy wtajemniczonymi osobami, w ramach której ktoś nadaje komunikat, ktoś jest jego odbiorcą, ale po drodze nikt inny tego nie rozumie. Przykładowo: ktoś pisze na ścianie swoje imię, albo nazwę grupy, w której maluje, więc to są najczęściej kompletnie niezrozumiałe zbitki literowe. To jest jakaś plemienna gra, podchody, w których nie wszyscy biorą udział, ale widzą ich artefakty. Większość ludzi tego nie znosi, bo to nie są komunikaty kierowane do nich. Ze street artem jest trochę podobnie, chociaż on ma bardziej egalitarne ambicje niż graffiti, ponieważ jest figuratywny, narracyjny, kolorowy – generalnie bardziej przystępny. Mural z Liberatorem, który zrobiliśmy przy ul. Dąbrowskiego, podobno dobrze się przyjął; słyszę, że jest lubiany. Ale wyobraź sobie, że tam mieszkasz i masz cały czas widok z okna na czarny, spadający i płonący samolot. Może z czasem pokochasz ten widok, ale czy na pewno? Kurde, nie jestem pewien… Malowanie murali to jest jednak wielka odpowiedzialność.
Czy były robione jakieś badania odbioru murali w Krakowie?
AW: Tak, studenci Instytutu Europeistyki UJ robili takie badania na moją prośbę. Nagrywali wywiady przed muralami, żeby się dowiedzieć, co ci ludzie w ogóle o tym myślą, i wyszły z tego różne, bardzo ciekawe rzeczy. Większości respondentów to się podoba, ale niektórzy mówią, że ich to drażni. Sztuka zgodnie z najbardziej popularną definicją ma wywoływać emocje – różne, pozytywne i negatywne – ważne jest, aby prowokowała do dyskusji. Tylko trochę inaczej jest z wystawą, na którą idziesz, a potem wracasz do domu i już nie obcujesz bezpośrednio z tym problemem, a inaczej z muralem, przed którym nie da się schować. To jest wielkoformatowe, niezwykle inwazyjne cholerstwo, z którym trzeba albo nauczyć się żyć, albo rzucać w nie balonami z farbą. Nawiasem mówiąc: w Krakowie nikt nie niszczy murali, ale na tle Europy to jest pewien ewenement. Myślę, że to jest jeszcze przed nami. Na przykład w Barcelonie czy Berlinie traktuje się to jako element procesów gentryfikacyjnych i wali się w murale farbami, bo wiadomo, że do tego przyjeżdżają turyści.
Czy opanowująca nasze miasta „muraloza” ma na celu wykorzystywanie przez władze miast malarstwa wielkoformatowego w procesach gentryfikacyjnych? Jak to jest w Krakowie?
AW: Ja bym powiedział, że powstające obecnie murale mają bardzo dokładnie określone funkcje: promocyjne, informacyjne, kommemoratywne. W pewnym momencie każdy festiwal w Krakowie chciał mieć swój mural. Mam na myśli nie tylko festiwale street artu, ale też festiwale muzyczne, literackie, teatralne… nie było takiej imprezy w mieście, która by się nie chciała reklamować muralem. To jest stosunkowo tania i efektowna forma promocji. Zamawiasz taką ścianę, wydajesz na to średnio 20.000 złotych i hej! Już wszyscy robią sobie zdjęcia i wrzucają na Instagram.
Jak myślisz, ile murali może jeszcze wchłonąć Kraków?
AW: Nie wiem. W tym roku powstały oficjalnie cztery. Ale to jest dziwny rok…
Od kiedy współpracujesz z Festiwalem Literatury dla Dzieci – największą tego typu imprezą w Europie? W tym roku odbywa się jego siódma edycja pod hasłem: Halo, Tu Ziemia!
AW: Nie pamiętam dokładnie. Z pewnością już od kilku lat daję na Festiwalu Literatury dla Dzieci wykłady poświęcone komiksowi, skierowane do bibliotekarzy i nauczycieli. Ponadto w 2015 roku zrealizowałem dla Festiwalu niewielki mural w Gdańsku, na Zaspie. To było malowidło według projektu Tomka Leśniaka i Rafała Skarżyckiego, autorów książek dla dzieci z serii Hej, Jędrek!. Osiedle Zaspa to słynne miejsce, jeśli chodzi o murale w Polsce – największe takie skupisko murali. Oczywiście można dyskutować, czy takie zjawisko w ogóle ma sens, ponieważ te murale zaczynają oddziaływać bardziej na siebie nawzajem niż na przestrzeń dookoła, więc co to za kontekst? W Krakowie podobnym przykładem jest Rondo Mogilskie, gdzie od lat nawarstwiają się kolejne realizacje malarskie i mozaiki.
Czy twórczość dla dzieci jest Ci bliska, czy obca?
AW: Dosyć bliska. Artyści są dorosłymi dziećmi i nie przestają nimi być, a w każdym razie próbują nimi być jak najdłużej. W pewnym sensie odmawiają dorastania. I w tym sensie ta twórczość jest mi bliska. Bardzo lubię książki dla dzieci. Te na których się wychowywałem, jak seria Poczytaj mi mamo czy Ferdynand Wspaniały z ilustracjami Kazimierza Mikulskiego, a także te współczesne. Sam napisałem kilka lat temu scenariusz do książki Jestem Miasto Kraków, którą pięknie rozrysował mój przyjaciel, ilustrator i animator, Marcin Surma. Oczywiście, sam też trochę rysuję; miałem nawet dwa lata temu wystawę swoich ilustracji w Domu Krakowskim w Norymberdze, ale ponieważ otaczają mnie dużo sprawniejsi ode mnie ilustratorzy – moja partnerka, moi przyjaciele, którzy robią to naprawdę świetnie, to ja już nie muszę.
Czy zastanawiałeś się lub może badałeś, jaki wpływ ma komiks na rozwój młodych czytelników?
AW: Tak. Od 2012 roku jestem członkiem zarządu Krakowskiego Stowarzyszenia Komiksowego; co roku organizujemy razem z miastem i Wojewódzką Biblioteką Publiczną Krakowski Festiwal Komiksu. W tym roku po raz pierwszy festiwal się nie odbył, ze względu na pandemię, ale generalnie robimy to w marcu. To jest co roku pierwszy festiwal w kalendarzu wydarzeń kulturalnych w Krakowie, finansowany między innymi z programu „Kraków – Miasto Literatury UNESCO”, co też pokazuje, że komiks jest coraz częściej traktowany jako immanentna część krajobrazu literackiego. Osobiście uważam, że komiks nie jest jakimś substytutem literatury, tylko jest jej rozwinięciem,osobnym gatunkiem, jak poezja czy proza. Komiks to osobne medium, które zasadza się na jednolitym przekazie ikono-lingwistycznym, łączącym obraz i słowo w sposób komplementarny. To nie jest tak, że w komiksie teksty powtarzają to, co jest widoczne na obrazkach. To nie jest książka ilustrowana, tylko odrębne medium. Wielu bibliotekarzy, z którymi prowadzę zajęcia, mówi: „Przyszliśmy się dowiedzieć czegoś o tym komiksie, bo lepiej żeby młodzi czytali komiks, niż nic nie czytali”. Wtedy ja zaczynam im opowiadać o komiksach na serio, o tym, że są komiksy bardzo różnych gatunków, nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych – obyczajowe, reportażowe, historyczne, erotyczne, edukacyjne, itd. Oni najczęściej kojarzą komiksy z tym, co się dzieje w kinie, a przecież mamy też komiksy typu graphic novel: grube wydania, które poruszają bardzo ważne tematy społeczne, jak wojny czy choroby. Temat choroby jest szczególnie szeroko reprezentowany w komiksie, zwłaszcza autobiograficznym, gdzie twórcy traktują to jako rodzaj autoterapii.
Czy w najbliższym czasie poprowadzisz jakieś wykłady, lub warsztaty komiksowe?
AW: Tak, wykład o komiksie dla bibliotekarzy i nauczycieli na Festiwalu Literatury dla Dzieci w Poznaniu. Następnie wykład online o muralach na międzynarodowej konferencji The hidden power of design, która pierwotnie miała odbyć się w Eindhoven, ale z oczywistych przyczyn tak się nie stanie… i pewnie tyle w tym roku, ponieważ jest on przedziwny. W marcu odwołano w zasadzie wszystkie moje wystąpienia na festiwalach, dyskusjach i wystawach zaplanowanych na ten rok.
Arturze, dziękuję Ci za rozmowę i wielkie zaangażowanie w kulturalne życie naszego miasta.
AW: Ja także dziękuję za tę długą rozmowę!
Artur Wabik (ur. 1982 r. w Krakowie) – artysta sztuk wizualnych, kurator, publicysta, badacz popkultury. Od 1996 r. związany z ruchem graffiti, a następnie ze street artem. Autor murali i instalacji w przestrzeni publicznej.
W latach 2003–2012 wydawca komiksu i literatury fantastycznej. W latach 2010–2011 prowadził galerię sztuki współczesnej, zlokalizowaną w poprzemysłowym budynku na terenie dawnej fabryki „Miraculum” przy ulicy Zabłocie 23 w Krakowie. W latach 2013–2016 recenzent komiksowy Instytutu Książki w Krakowie. Autor muralu w Pawilonie Polski na EXPO 2015 w Mediolanie. W latach 2016–2017 dyrektor artystyczny międzynarodowego konkursu na rzeźbę na skwerze Mariana Eilego w Krakowie. Dwukrotnie pełnił funkcję dyrektora artystycznego międzynarodowego konkursu na projekt muralu na budynku Galerii Krakowskiej. Od 2016 r. działa na rzecz utworzenia w Krakowie Muzeum Komiksu. W 2018 r. kurator wystawy „Teraz Komiks!” w Muzeum Narodowym w Krakowie. Obecnie jest także kuratorem krakowskiej galerii sztuki site-specific „Baszta”. Wabik publikuje na łamach różnych pism, między innymi w magazynie „Autoportret. Pismo o dobrej przestrzeni”, publikowanym przez Małopolski Instytut Kultury.
Wywiad przeprowadzony we wrześniu 2020 r. w Krakowie dla projektu → Sztuka w ekran stuka dla Fundacji „Burza Mózgów” z programu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Rozmowę przeprowadziła: Joanna Zawierucha-Gomułka / Rzeczy Piękne
Zdjęcia: Elżbieta Oracz
Korekta: Maria Michalska
Pingback:Artur Wabik « Elżbieta Oracz Fotografia
[…] Często podziwiamy murale na ścianach nie myśląc o autorach tych wielkich dzieł, wielkich rozmiarami i poziomem artyzmu. Zupełnie inaczej tworzy się obrazy miniaturowe, a inaczej dzieła wielkich rozmiarów. Wiedział o tym już Jan Matejko. Dzięki zaproszeniu do udziału w projekcie Sztuka w ekran stuka mogłam poznać Artura Wabika i wykonać kilka zdjęć na potrzeby portali: Sztuka w Ekran Stuka Jak powstaje mural? – Rzeczy Piękne (rzeczypiekne.pl) […]